Page 262 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 262
– Binele! Gdzie jesteś, smarkulo jedna?! – wołał w ciemność, strącając ręką
kuleczki gradu, które przyczepiały mu się do brwi i rzęs.
Czuł, że jakaś siła popycha go w stronę szerokiej topolowej alei, w kierunku
stawu. Może dusza Kajli zwabiła tam jego dziecko… po to, żeby go ukarać?
Bo czyż jego grzech nie był tysiąc razy większy od grzechu Fiszela? Na pew-
no tak. Binele była przecież tuż obok niego, a chwilę potem przepadła jak
kamień w wodę. Biegł dalej przez deszcz z szaleńczym impetem. Musiał biec
ze wszystkich sił, do utraty tchu, żeby ratować swoje najmniejsze, najdroższe
dziecko. Rzuci się do stawu i uratuje ją. Musi ją uratować. A jeśli nie… wtedy
on sam też utonie. Niech go pochłonie podziemny świat, niech od razu wpad-
nie do Gehenny. Bez Binele dalsze zmaganie się z losem nie miało żadnego
sensu…
Przenikliwy, porywisty wiatr wiał mu naprzeciw z topolowej alei. Poły
jego kapoty trzepotały niczym mokre, czarne skrzydła, a arbekanfes po-
wiewał, jak gdyby chciał polecieć z powrotem – podczas gdy jego nogi nio-
sły go naprzód. Biegł z determinacją, ze wzburzonym sercem, aż potęż-
ny strumień wody chlusnął mu w twarz z topolowych gałęzi, oślepiając
go.
Zatrzymał się i wytarł twarz mokrymi rękoma. Czy postradał zmysły – on,
zawsze rozsądny Josel? We śnie mógł wprawdzie bez namysłu wyprawiać Bóg
wie co, ale co go napadło, żeby zachowywać się tak nieracjonalnie na jawie,
w rzeczywistym życiu? Czy stał się tak bezrozumnie zabobonny jak kobieta?
Przecież nawet nie poszukał porządnie Binele w domu szojcheta. Może za-
snęła w jakimś kąciku? Może zakradła się do sąsiedniej izby, gdzie siedziały
kobiety?
Puścił się pędem z powrotem. W myślach ganił sam siebie, chciał znaleźć się
z powrotem we własnej skórze. Nie zniży się przecież do poziomu Fiszela, który
całkiem zdziecinniał, chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego po nim widać.
Oczywiście każdego człowieka zwodziły i wywoływały w nim zamęt niewidzialne,
potężne, diabelskie siły. Ale prawdą było również, że człowiek, chociaż słabszy od
muchy, był jednocześnie twardszy od żelaza. On, Josel, był twardym człowiekiem,
o żelaznej woli.
Nie mógł się jednak uwolnić od uczucia, że wisiała nad nim jakaś klątwa.
Wiedział przecież, że zgrzeszył i musiał za to odpokutować. Tracił stopniowo
zdolność widzenia – i nie tylko w oczach. Jego serce również widziało coraz
gorzej i ledwo mogło odróżnić, co było czym… I coraz częściej błądził. Ludzie
też to wyczuwali i nie zachowywali się wobec niego jak dawniej. A Rebojne szel
Ojlem był gdzieś w górze, daleko, daleko stąd, zdawało się, że coraz dalej, bo
nawet najżarliwsze modlitwy do niego nie docierały. W każdym razie on, Josel,
tak czuł… – czuł, że nie docierają. Równocześnie jednak wiedział, że trzeba się
modlić. Nawet wbrew własnej woli. Dokładnie, jak było napisane: Beal korchecho
262 ato nojlod beal korchecho ato chaj uweal korchecho ato mes – „Wbrew swojej