Page 247 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 247

Chciał się pożegnać ze wszystkimi w domu, krótko i bez emocji. Jego serce było
             zbyt przepełnione sprzecznymi uczuciami, by miał odwagę przedłużać bolesną
             chwilę rozstania. Hinda utrudniała mu jeszcze całą sprawę. Lgnęła do niego, nie
             odstępowała ani na krok i zamartwiała się, jak gdyby zamierzał wyjechać nie do
             Chwostów, tylko, nie daj Boże, na drugi koniec świata. Była blada i wyglądała,
             jak gdyby była chora.
                 – Chwosty są zaraz za miedzą – powtarzała wciąż szeptem i co chwilę wy-
             cierała sobie oczy, które były równocześnie załzawione i uśmiechnięte. – Ani się
             obejrzysz, jak przyjedziesz do domu na święta, jak Bóg da.
                 Oczywiście, że Chwosty były tuż za miedzą, a w oddaleniu od siebie można
             żyć, nawet kiedy mieszka się w jednej miejscowości. Jednak Jankew pytał się
             w sercu, kto przypilnuje, żeby Hinda nie targała wiader wody po uszkodzonych,
             krętych schodach. Już przecież niejeden raz spadła z nich i o mało się nie zabiła.
             Wszystko robiła w tajemnicy przed dziećmi, żeby nie zawracać im głowy, trzeba
             było więc ją ubiec, wyjść naprzeciw jej potrzebom. Siostry, Gitla i Szejndla, były
             jeszcze zbyt pochłonięte dziecięcymi zabawami, żeby przejmować się takimi
             sprawami, a brat, Szolem, przez cały dzień taszczył ciężkie worki na plecach,
             poza tym miał już żonę i dziecko.
                 Gdy poczucie winy, rozżalenie, miłość i bezsilność zaczęły dławić Jankewa
             w gardle, wyswobodził się z ramion smutno uśmiechniętej Hindy, zarzucił swój
             tobołek na ramię i wybiegł z domu.
                 Poprzedniej nocy Bociany nawiedziła pierwsza śnieżna zawierucha i rankiem
             wszystko pokryte było białą pierzyną śniegu. Z jakiegoś powodu niektóre bocia-
             ny w tym roku opóźniły swój odlot i dopiero tego dnia ruszyły w drogę. Leciały
             wysoko, przypominając z daleka płachty białej bielizny rozwieszonej na sznurze.
             Białą aleją topolową po naprószonym świeżo puchu kroczył Jankew, z tobołkiem
             na plecach i głową zadartą do góry. „Kto wie, ile z tych bocianów nie powróci już
             nigdy do naszego sztetla… Kto wie, czy ja powrócę?” – ta myśl ciągle przewiercała
             jego umysł, jak dziób dzięcioła korę drzewa.
                 Nogi niosły go naprzód, ale serce ciągnęło z powrotem. Minęło go już parę
             wozów i sań, ale jakoś nie miał ochoty poprosić o podwiezienie. Musiał rozłado-
             wać napięcie, wdeptać stopami w śnieg ciężar, który odczuwał w sercu.
                 Po jakimś czasie przestał w ogóle zauważać mijające go wozy i sanie. Był
             pochłonięty myślami o swoim życiu, o swojej przyszłości.
                 Rodzice wbijali mu od dziecka do głowy, że doczesne bogactwa są niczym
             więcej jak narzędziem w rękach sitra-achra – złych mocy; że dobrze jest biedne-
             mu, ponieważ nie boi się, że zbiednieje; że wygody życia to „marność nad mar-
             nościami”; że bieda, która piszczała w każdym kąciku pachnącej facjatki matki,
             dawała poczucie wyzwolenia od brzemienia doczesności, pozwalała poczuć się
             lekko jak ptak – żeby duszy łatwiej było wznieść się na duchowe wyżyny.
                 I rzeczywiście sam doświadczył tych wzniosłych chwil, kiedy to pośród głębo-
             kiej, świętej ciszy, w tej ubogiej facjatce z krzywą podłogą, odrapanymi ścianami,   247
   242   243   244   245   246   247   248   249   250   251   252