Page 246 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 246

Udało się jej przywołać na twarz przypominający grymas uśmiech. Usłyszała
           swój własny głos:
              – Ten wasz sen… ma w sobie morał, panie komendancie. Morał… że nie wolno
           wam tyle pić, bo możecie, nie daj Boże, kiedyś naprawdę zamordować własnego
           brata. A zabicie brata jest największym grzechem. Nie urodziliście się po to, by
           stać się Kainem, z pewnością nie.
             Uśmiechnął się promiennie:
              – Wiedziałem, że tak powiesz! I widzisz, że jestem zupełnie trzeźwy! Moje
           usta już nigdy nie tkną monopolki. A wszystko to tylko dzięki tobie!
             Znowu zaczęła drżeć.
              – Dlaczego… dlaczego dzięki mnie? Jestem niczym więcej, jak… rozbitą
           skorupą.
              – Dzięki tobie, ponieważ przyszłaś do mnie we śnie i ostrzegłaś mnie. Wiesz
           przecież, że nie jestem przeklętym, skończonym łajdakiem. Prawda, że to wiesz?
           Jesteś moim aniołem stróżem, moim aniołem miłosierdzia.
              Nogi odmówiły jej posłuszeństwa i poczuła się słabo. Chciała na chwilę osunąć
           się na swoją skrzynkę, ale teraz Wacław kazał sobie podawać grzebyki i lusterka
           dla swoich córek oraz inne drobiazgi dla synów i żony. Dość długo trwało, zanim
           udało się jej to wszystko zebrać. Pomyliła się w rachunku, zapominając dodać
           jedną rzecz, i musiała liczyć od początku. Zapłacił jej całą należną sumę co do
           kopiejki.
              Jeśli chodziło o sprzedaż w sklepiku, ten dzień okazał się dla Hindy szczęśliwy.

                                           5

           Minął rok. Zbliżała się zima i żydowskie matki szeroką aleją topolową odpro-
           wadzały swoich synów – jutrzejszych studentów jesziwy. Taszczyły ich tobołki
           i pakunki, aż pojawił się jakiś wóz, na którym można było usadzić chłopców,
           a wtedy żegnały się z nimi ze łzami i ostatnimi pouczeniami. Tego roku matki
           wysyłały swoich synów do jesziw ze szczególnie ciężkimi sercami. W Bocianach
           wciąż szerzyły się pogłoski o niepokojach na świecie i masakrach na Żydach.
              Dzień wcześniej Jankew pożegnał się ze swoim przyjacielem, Arielem, który
           mimo tego, iż miał głowę młodego talmudycznego geniusza, odmówił wyjazdu na
           naukę do jesziwy. Chciał sam znaleźć własną drogę, studiując w bejt midraszu.
           Jankew pożegnał się też z reb Senderem Kabalistą, a także ze swoim bratem
           Szolemem, jego żoną i ich maleńką córeczką. Było mu ciężko na sercu, a w głowie
           miał zamęt.
              Pod żadnym pozorem nie chciał zgodzić się na to, żeby Hinda odprowadziła
           go na szeroką aleję topolową.
              – Nie odprowadzacie mnie… – oznajmił Hindzie i siostrom, uparcie kręcąc
           głową. – Nie potrzebuję, żebyście szły za mną jak w kondukcie pogrzebowym
    246    i nie chcę, żebyście taszczyły moje rzeczy. Sam pójdę!
   241   242   243   244   245   246   247   248   249   250   251