Page 242 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 242

Przetarła twarz. Czuła się tak słaba, że jej nogi uginały się pod nią wbrew jej
           woli.
              Usiadła na frontowych schodach jakiejś chałupy i podniosła wilgotną
           twarz do nieba, jak gdyby wyglądała stamtąd znaku. W otaczającej ją ci-
           szy zimnej nocy łowiła uchem szeleszczenie i poszeptywanie, jak gdyby po-
           wietrze było pełne demonów. Jednak po tym, co ją przed chwilą spotkało,
           demony wydawały się jej przyjacielską kompanią. Już nigdy nie będzie się
           ich bała. Wciągnęła głęboko powietrze i wstała. Odwróciła się i tak szybko,
           jak mogła, podreptała z powrotem do chałupy Josela Obeda. Zastukała lek-
           ko w drzwi i wytężyła słuch. Po chwili powtórzyła stukanie i czekała, nasłu-
           chując.
              Drzwi otworzyły się szybciej, niż oczekiwała. Odskoczyła w tył przestraszona.
           Usłyszała pełne napięcia, opryskliwe:
              – Kto tam?
              – To ja, reb Joselu – wyjąkała. – Wybaczcie, że… że was budzę, reb Joselu…
           – Znowu zaniosła się płaczem, tym razem jednak suchym, jakby zabrakło jej
           łez. – Musicie mi pomóc. To… to sprawa życia i śmierci.
              Zamiast jej odpowiedzieć, Josel zniknął, zostawiając czarną szparę między
           uchylonymi drzwiami. Za moment, całkiem ubrany, wyszedł na zewnątrz.
              – Co się stało? – zapytał tym samym nieprzyjaznym głosem, stając w pewnej
           odległości od niej.
              Hinda przełknęła ciężko, zrobiła krok w jego stronę, odetchnęła głęboko
           i powiedziała:
              – Chodzi o Wacława… Wacława Spokojnego… Przyszedł z toporem pod moje
           drzwi, pijany na umór. Powiedział mi… powiedział mi, że miał zamiar zamordować
           swojego brata, ale… zaniechał tego… i reb Joselu, ja…
             Machnął gwałtownie ręką, jak gdyby chciał oszczędzić jej wstydu.
              – Gdzie on jest? – prawie wykrzyczał. Zdawało się jej, że jego ciało stało się
           nagle większe i twardsze, jakby urosło razem ze wzrastającym w nim gniewem.
              – On jest jeszcze tam… Był tam… kiedy złapałam dzieci i uciekłam do mojego
           Szolema.
             Josel kroczył teraz szybko, wielkimi krokami. Mówiła do jego pleców, biegnąc
           za nim na plączących się nogach.
              – Zabiję go! – zawołał Josel, wznosząc pięść w powietrze. – Załatwię go
           i skończę z nim raz na zawsze! – Nagle zorientował się, że może obudzić śpiących
           w chałupach ludzi, opuścił zaciśniętą w pięść rękę i machając nią, powiedział
           cicho: – Muknszmalc! Jeśli go zabiję, goje wyrżną nas wszystkich raz-dwa.
              – Tak zrobią! – wysapała, biegnąc za nim. – Zastanawiam się, czy nie uciekać
           z dziećmi.
              – Chodźmy do rabina i zapytajmy go…
             Złapała go za rękaw.
    242       – Niech Bóg broni, reb Joselu! Błagam was, nie idźcie do rabina, ani do nikogo
   237   238   239   240   241   242   243   244   245   246   247