Page 241 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 241

– Już jest po wszystkim, Jankewciu. Za niedługo będę z powrotem.
                 – Dokąd idziesz?
                 – Zobacz, Szolem otworzył drzwi. Biegnij do środka, szybko! – odepchnęła
             go mocno od siebie, popychając w kierunku chaty Szolema.
                 Ostatkiem sił, chwiejąc się na nogach, ruszyła w stronę chałupy Josela Obeda,
             która znajdowała się po drugiej stronie sztetla.
                 Dopiero gdy już stała przed drzwiami Josela, spojrzała na siebie. Próbowała
             wygładzić bluzkę wokół szyi i zakryć podarte fałdy spódnicy rozprutym fartuchem.
             „Czy to teraz ważne?” – pomyślała oschle. „Tamten łajdak widział przecież moją
             nagą skórę, moje ciało, zbrukał mnie swoimi ustami, swoim spojrzeniem. Jestem
             więc niczym więcej jak kawałkiem śmiecia, rozbitą, podeptaną skorupą”. Jednak
             głos w jej wnętrzu zawołał z dumą: „Ale moja dusza jest uratowana!”. Już chciała
             zastukać w drzwi Josela, kiedy opamiętała się. „Co ja tu robię?” – zapytała się
             w duchu. „Jak zdołam opowiedzieć Joselowi, co mnie spotkało? Muszę samotnie
             nieść tę hańbę w moim sercu aż do grobu. Ale, mój Boże, Ojcze słodki, nie dbam
             o to… Zupełnie o to nie dbam, byleś tylko ocalił i ochraniał moje dzieci”.
                 Odwróciła się i zaczęła iść powoli z powrotem w kierunku domu Szolema,
             oślepiona łzami i poczuciem zagubienia pośród ciemnej nocy bez gwiazd.
             Nad jej głową rozciągała się nieprzenikniona, czarna otchłań. Wokół szcze-
             kały psy, wzdychały nagie drzewa, a pomiędzy chatami świszczał przenikliwie
             wiatr.
                 Oparła się o płot i przyłożyła policzek do zimnej powierzchni deski. Zauważyła,
             że został na niej ślad jej krwi. Zmoczyła śliną brzeg fartucha i wytarła policzek.
             Płakała i szeptała do siebie przez łzy: „Nie mogę dać się ponieść emocjom…
             Muszę zastanowić się… znaleźć jakieś wyjście. Jeśli pójdę do Josela i opowiem
             mu wszystko, niczego to nie rozwiąże… Josel jest tak samo bezradny jak ja…
             Wszyscy jesteśmy w rękach gojów… Całe Bociany… Może powinnam wyjechać
             razem z dziećmi do Chwostów? Żyd zawsze przecież znajdzie dach nad gło-
             wą i kawałek chleba, zwłaszcza bezdomna matka z dziećmi. Litościwi ludzie
             przyjmą nas… albo pójdziemy do przytułku dla ubogich… Czy może powinnam
             pojechać do ojca… do sióstr? Oj, to by mnie podtrzymało na duchu… Ale nie…
             Schorowany, stary ojciec nie zniósłby takiej hańby, a jemu musiałabym przecież
             opowiedzieć, co się stało. No i jak mogłabym zostawić tu Szolema? On przecież
             za nic w świecie nie opuści swojej ciężarnej żony, a ona znowuż nie wyprowadzi
             się bez swojej rodziny… I co stanie się z naszym niewielkim dobytkiem, z moim
             sklepikiem i odrobiną towaru? Bez tego człowiek jest przecież zaraz nagi i bosy.
             Oj, Rebojne szel Ojlem, świetlisty Ojcze w niebie, jeśli patrzysz teraz na mnie
             z góry, daj mi jakiś znak, spraw, żebym postąpiła właściwie, i nie karz mnie
             więcej. Pomóż mi ochronić dzieci i mnie samą. One mnie potrzebują. I nie chcę
             umrzeć tylko dlatego, że jakiś nędzny goj, żałosny potwór upił się i nie wiedział,
             co robi. Słodki Ojcze w niebie, nie chcę od Ciebie nic poza tym, żebyś pomógł
             mi myśleć…”                                                           241
   236   237   238   239   240   241   242   243   244   245   246