Page 238 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 238

w pełni świadoma, co mówi… Fabuła zbliżała się ku końcowi. Oto i ostatnia część…
           O synu gospodarzy nie miała odwagi wspomnieć, przerwała więc i zaczęła się
           przysłuchiwać – teraz na zewnątrz było już zupełnie cicho.
              Poczuła coś ciepłego na policzku. Dłoń. Ludzką skórę na jej własnej skórze.
           Wacław dotykał dłonią jej twarzy. Z jej gardła wyrwał się ochrypły jęk i odchyliła
           się w tył tak mocno, że poczuła jak kant stopnia wbija się boleśnie w jej plecy.
              – Dlaczego tak się mnie boisz, Hindo? Jak to jest, że masz tyle serca dla ludzi
           z książki, a dla mnie ani odrobiny? Spójrz na mnie. – Pociągnął ją za ramiona,
           zmuszając, by usiadła prosto. – Tak jest lepiej – wyszeptał. – Teraz twoje oczy są
           jaśniejsze niż ciemność. Sądzisz, że chcę cię zgwałcić? Tak źle o mnie myślisz?
           Ale przecież musisz wiedzieć, że jesteś silniejsza ode mnie. Anioły są silne,
           nieprawdaż?
              – Zlitujcie się nade mną, panie komendancie… – Zapach alkoholu bijący
           z jego ust sprawił, że zakręciło się jej w głowie i zalała się potokiem łez.
              – Jezus Maria! – zawołał Wacław. – Czego się tak trzęsiesz i beczysz, kobietko.
           Spójrz na mnie. Jestem łagodny jak baranek. Jestem szczęśliwy. Tak, w końcu…
           Ponieważ… ponieważ podjąłem decyzję. Wacław Spokojny przyszedł prosić cię
           o wielką przysługę. Ty… ty mi nie odmówisz, prawda?
              – O-oczywiście, że nie – wyjąkała, nie mogąc oderwać oczu od topora.
              Podążył za jej wzrokiem, podniósł topór i potrząsnął nim lekko przed jej
           oczami.
              – Boisz się tego tutaj? – zapytał wesoło. – Nie ma się czego bać. Ten topór
           jest moim druhem. Wykonuje kawał dobrej roboty. Nie ma w nim ani odrobiny
           fałszu. Prawda i topór są jak siostra i brat, jak… jak ty i ja. Kochamy się najczyst-
           szą miłością, czy nie tak, Hindo?
             Rozpłakała się:
              – Oj, słodki Ojcze w niebiosach, pomóż mi…
              – Płacz… płacz, kobietko… Opłakuj mnie, ot tak… opłakuj naszą nieszczęśliwą
           miłość – wyszeptał. – Twoje łzy błyszczą jak prawdziwe diamenty. Pragnę ich…
           tych drogich kropli… To twoje klejnoty… a mój lek. – Nagle jej głowa znalazła się
           między jego dłońmi. Zanim zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, wyciągnął
           język i zaczął zlizywać łzy z jej policzków. Puścił ją i powiedział: – Tak więc…
           przyszedłem ci powiedzieć, co robi ten topór. Widziałaś przecież pożar, prawda,
           Hindo? Widziałaś mnie przy pracy. – Zobaczyła, jak podnosi się na kolana, jak
           chwiejąc się, unosi się nad nią. – Podnoszę go ot tak wysoko… – podniósł topór
           nad głową Hindy – i opuszczam na płonącą belkę. – Opuścił topór i wbił go
           w stopień, na którym siedziała. – Człowiek jest jak płonąca belka. Jeśli opuścisz
           na niego topór, w jednej chwili zgaśnie. To cała sztuczka, kobietko.
              Złapała go za rękę w szaleńczym przerażeniu.
              – Panie komendancie, błagam was. Nie mogę dłużej tego wytrzymać.
           Proszę was… Oszczędźcie mnie. Moje dzieci są jeszcze małe. Wiem, że je-
    238    steście dobrym człowiekiem… miłosiernym człowiekiem… Dużo ze sobą
   233   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243