Page 240 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 240

– Jaką przysługę? – zapytała.
              – Jestem słabym człowiekiem, Hindo, niegodziwym i słabym. I ty… twoimi
           czystymi, małymi dłońmi… musisz mi pomóc. Ty masz siłę. Topór… Topór jest
           naostrzony… a ja jestem gotowy… Pójdzie lekko. Opuścisz go tylko na mój kark.
           – Odsłonił szyję i kręcił głową we wszystkie strony, jak gdyby chciał ją odłączyć
           od kręgosłupa.
              – Postradaliście zmysły! – zawołała. Złapał ją za nadgarstek. Wyraz jego
           twarzy zmienił się nagle i z groźbą w zachrypniętym głosie zawołał:
              – Tak, postradałem zmysły! Do Belzebuba! A ty lepiej nie odzywaj się, kiedy
           człowiek jest gotowy… Rób, co ci się każe! – Uderzył ją w twarz. Próbowała stanąć
           na nogi, ale złapał ją, pociągnął w dół i przygniótł ją do podłogi ciężarem swoje-
           go ciała. – Ty śmierdząca święta Mario, ty przeklęta Żydówo, niech cię cholera
           weźmie! – ryczał, rozrywając jej spódnicę. – Wydrapię ci oczy, wydrę z ciebie
           duszę! – Zerwał chustę z jej ramion i cisnął ją na bok, gdzie zniknęła w dziurze
           między schodami.
              Hinda wciąż trzymała w zaciśniętej pięści topór. W półmroku zalśniła biel jej
           obnażonego ciała.
              – Szma Isroel! – krzyczała teraz z całych sił, lecz jej głos był stłumiony przez
           jego klatkę piersiową, przygniatającą jej twarz. Czuła się jak opętana. Nie znaj-
           dowała się już dłużej w swoim ciele i jak gdyby wstąpił w nią dybuk, wrzeszczała
           nieswoim głosem: – Zrobię… Zrobię to!
             Zakrył jej usta dłonią, lecz równocześnie podniósł się trochę, by rozpiąć pas.
           Wyrwała mu się, skoczyła na nogi i obiema rękami uniosła topór ponad jego głową.
             W mgnieniu oka zobaczyła twarze swoich dzieci i całe Bociany w ogniu. Od-
           rzuciła topór i puściła się biegiem w dół schodów. Potknęła się o dziurę w stop-
           niu i stoczyła aż pod same drzwi, lecz natychmiast poderwała się i popędziła
           w stronę szopy. Podarta bluzka i spódnica łopotały wokół niej. W biegu szybko
           wytarła kawałkiem rozdartego materiału krew ze skaleczonej twarzy i z łokci.
              – Chodźcie! – zawołała do dzieci, gdy tylko dobiegła do nich. Złapała obie
           dziewczynki za ręce, była jednak tak słaba, że ledwo mogła ustać na nogach.
           Puściła rękę Gitli i uwiesiła się ramienia Jankewa. Kazała dzieciom ruszyć w stronę
           domu Szolema. – Pukajcie w okno, aż was wpuszczą do środka! – poleciła, gdy
           tylko doszli na miejsce. – Zostańcie w środku! – dodała jeszcze i zataczając się
           jak pijana, pospieszyła dalej.
              Jankew pobiegł za nią.
              – Dokąd idziesz? Krwawisz przecież! – zawołał, patrząc na nią szeroko roz-
           wartymi z przerażenia oczami.
              – Zaraz będę z powrotem. Idź do środka! – przykazała mu nieswoim gło-
           sem.
              – Nie chcę! Przecież ledwo idziesz! – krzyknął.
              – Nic mi nie jest! Rób, co ci każę, Jankewie! Idź do środka!
    240      Kiedy złapał ją za rękę, usiłując zapanować nad głosem powiedziała:
   235   236   237   238   239   240   241   242   243   244   245