Page 237 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 237
Wciągnęła głęboko powietrze i rzuciła zrozpaczone spojrzenie na drzwi swo-
jego mieszkania. Wiedziała, że musi coś zrobić. Próbując się opanować, zeszła
niezdarnie w dół jeden stopień i odezwała się nieswoim głosem:
– Nie boję się was, panie komendancie… ale nie może pan tu wejść. – Od-
czekała chwilę. Zaczął klepać dłonią w stopień, wskazując, żeby usiadła. Wyją-
kała jeszcze z trudem: – Proszę, czy może pan poczekać chwilę… Wezmę moją
chustę… Zimno tutaj…
– Oczywiście, że poczekam na ciebie, nawet jeśli zajmie to wieczność, Hindo.
Idź, weź sobie chustę. – Machnął do niej ręką, w której trzymał topór.
Podskoczyła do drzwi. Trzęsącymi się rękoma wydobyła klucz ze stanika i przez
chwilę zmagała się, żeby trafić nim do zamka. W końcu udało się jej i otworzyła
drzwi. Co sił w nogach podbiegła do Jankewa.
– Jankew, skarbie, Jankewciu! – potrząsała nim i klepała lekko po policzkach.
Kiedy w półmroku zobaczyła, że otwiera oczy i patrzy na nią przez mgłę snu,
wyrzuciła z siebie jednym tchem: – Posłuchaj, mój skarbie, słuchaj dobrze, co ci
powiem. Musisz wyjść przez okno… Musisz. Idź i obudź Mańkę… Nie! – zmieniła
zdanie. – Lepiej weź drabinę z domu Mańki i sprowadź na dół Gitlę i Szejndlę,
szybko, bardzo szybko! Nie pytaj o nic! – Zaczęła go ciągnąć za obie ręce, aż
usiadł, potem pomogła mu wstać z posłania. – Idź, zrób jak każę i ukryjcie się
w szopie. Czekajcie tam na mnie. Szybciej, błagam cię, Jankewciu! A wcześniej
jeszcze zarygluj drzwi jak tylko wyjdę. No, nie stój tak!
– Dokąd idziesz? – Złapał ją za spódnicę, lecz szybkim ruchem strzepnęła
jego rękę.
– Niech nam Bóg dopomoże, Jankewie, dziecko kochane. Zarygluj za mną
drzwi, szybciej! – Porwała chustę z krzesła i wybiegła z mieszkania. Na zewnątrz
zatrzymała się i czekała, aż Jankew zasunie rygiel.
– Jestem już, panie komendancie – odezwała się zachrypniętym głosem. –
Owinę się tylko chustą. – Zamknęła drzwi kluczem od zewnątrz i ruszyła w dół
schodów tak szybko, jak mogła. Zatrzymała się parę stopni nad Wacławem.
Skinął w jej stronę ręką, w której trzymał topór.
– Podejdź bliżej, Hindo, o tu – wskazał jej stopień zaraz nad nim. – Usiądź.
Posłuchała go i usiadła. Opanowało ją tak silne drżenie, że stopień, na któ-
rym siedziała, skrzypiał z każdym dygotem jej ciała. Tak intensywnie i z trwogą
nasłuchiwała, jakie dźwięki dochodziły od tej strony budynku, gdzie znajdowało
się jej okno, że huczało jej w uszach. „Boże, słodki Ojcze w niebie!” – wołała
w myślach. Krew w żyłach szumiała głośno, serce waliło z rozpaczy jak bęben.
W końcu dosłyszała dochodzące z zewnątrz tępe odgłosy, jak gdyby ktoś
skoczył i upadł. Teraz musiała mówić głośno, szybko, żeby zagłuszyć te dźwięki.
Mówić? Ale co? To nie miało znaczenia. Nie słysząc własnych słów, zaczęła
pospiesznie, jak automat, opowiadać tej mrocznej, masywnej postaci historię,
którą dopiero co czytała. Czy słuchał jej? Tak, przysłuchiwał się w milczeniu.
Opowiadała więc dalej… Jak dobrze wszystko pamiętała, chociaż nie była 237