Page 239 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 239

rozmawialiśmy. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi… Proszę was, pozwólcie mi
             odejść.
                 Pogładził jej rękę, żeby ją uspokoić.
                 – Jestem przeklętym człowiekiem, Hindo. I nie próbuj przekonywać mnie, że
             jest inaczej. Płacz… Płacz jeszcze trochę nade mną. Gdybym tylko był Żydem i mógł
             być bliższy twojej duszy… twoich oczu. Gdybym tylko mógł zawsze być z tobą. Ale
             ty jesteś zbyt święta dla mnie… Twoje łzy zbyt czyste, twoja miłość zbyt słodka.
             Ale płacz nade mną, proszę cię. Módl się za mnie do twojego Boga… Święta
             Mario… Święta matko dzieciątka Jezus. Jestem takim przeklętym człowiekiem.
                 Złożył dłonie jak do modlitwy, trzymając między nimi topór, po czym położył
             go obok Hindy. Rozpłakał się, objął ją za nogi i próbował wtulić głowę w jej łono.
                 Wyrwała mu się, chwyciła topór i skoczyła na równe nogi. Jego bezwładne
             ciało zagradzało drogę w dół. Odwróciła się i pobiegła schodami w górę. Sama
             nie wiedziała już, co robi. Trzymała klucz w ręce i próbowała trafić nim do dziurki,
             nie pamiętając, że drzwi były zaryglowane od wewnątrz.
                 Obok niej pojawił się Wacław i złapał ją za nadgarstek. Chwiał się na nogach
             i płakał. Poczuła na twarzy jego przesiąknięty alkoholem oddech. Mocowała się
             z nim, pojękując, i próbowała uwolnić się z jego rąk. Jego wilgotne, wąsate usta
             pełzały po jej twarzy i szyi. Nie wypuszczała topora z ręki, a on nie próbował jej
             go odebrać.
                 – Proszę cię, kobietko, błagam cię… – bełkotał. – Musisz… musisz wyświad-
             czyć mi przysługę…
                 – Nie mogę… Nie! Muszę żyć… Chcę… – język zaplątał się jej między zębami.
                 Opuścił się na podłogę, skulił się i złapał ją za nogi. Po chwili usiadł prosto,
             obejmując rękami jej kolana. Oboje sapali, płakali, kołysali się. Topór, który
             trzymała Hinda, kołysał się razem z nimi.
                 – Zrobisz to, obiecaj mi… Musisz. – Płakał i trzymając za kolana, potrząsał
             nią, jak gdyby była snopem skoszonego żyta.
                 – Ja… ja… – bełkotała.
                Jedną ręką przetarł twarz i próbował się uspokoić.
                 – Chciałem to zrobić dzisiaj w nocy, tak… – mówił niewyraźnie.
                 – C-co zrobić? – wyjąkała, szlochając.
                 – Zabić go… toporem.
                 Opanowała się trochę.
                 – Boże w niebiosach! Kogo?
                 – Jego… mojego brata. Tak, jego. Tylko po drodze do… do plebani zobaczyłem
             świętą Marię. Płakała. Drżała ze strachu. Ty… Ty powiedziałaś mi: „Nie bądź
             Kainem, Wacławie. Nie zabijaj swego brata!”. Tak więc przyszedłem do ciebie,
             Hindo. Bo nagle zrozumiałem, co muszę zrobić. I byłem taki szczęśliwy… Taki
             szczęśliwy – odetchnął głęboko. – Wyświadczysz mi tę przysługę, prawda, mój
             aniele…?
                Hinda powoli odzyskiwała panowanie nad sobą.                      239
   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243   244