Page 235 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 235

porozumienie. Jej Jankew był teraz bezbronny jak zwierzę, które zrzuciło z siebie
             letnią sierść i jeszcze nie wyrosła mu nowa, zimowa. Musiała być wobec niego
             cierpliwa, ostrożna. Wiedziała, że na razie nie miało żadnego sensu wdawać się
             z nim w poważne rozmowy, chociaż często nie potrafiła powstrzymać słów, które
             cisnęły się jej na usta. „Wyrośnie z tego…” – mówiła sobie, próbując uśmierzyć
             własny niepokój.
                Wyciągnęła rękę po książkę i zaczęła czytać szeptem, ledwo poruszając
             ustami. Równocześnie cały czas nadstawiała uszu i czekała, aż Jankew zaśnie.
             W myślach łagodnie, czule mówiła do synka, kołysała go do snu… W końcu
             dosłyszała jego głęboki, równy oddech i westchnęła. Teraz miała trochę czasu
             dla siebie.
                 Czytała w jidysz historię o dziewczynie, sierocie, która pracowała jako służąca
             w bogatym domu, w dużym zagranicznym mieście. Gospodarze traktowali ją tak
             źle, że Hinda ledwo mogła powstrzymać łzy. Tyle cierpienia na tym świecie… Ale
             jest też dobroć. Dziewczyna, chociaż tak poniewierana i uciskana, była dobra.
             Na tym świecie dobroć zdawała się iść ręka w rękę z uciskiem. Dobrych ludzi
             łatwo jest wykorzystać. Ale syn gospodarzy też miał dobre serce… Jednak czy
             naprawdę, czy tylko udawał? Właściwie dlaczego zawracał głowę biednej dziew-
             czynie słodkimi słówkami? I tak przecież nigdy się z nią nie ożeni. Oj, biedna
             duszyczka, nieboga, sierotka. Tak tęskniła za dobrym słowem, że aż przestała
             jasno myśleć. Była mu wdzięczna, tak bardzo wdzięczna, gotowa złożyć życie
             u jego stóp. Słuchała go, jak gdyby rzucił na nią czar. Czy inaczej poszłaby za nim
             nocą do jego sypialni? – Hinda pomyślała, że nie powinna brać do ręki książki
             tak pełnej niemoralności i nieprzyzwoitości.
                 Jednak historia zapierała dech w piersiach. Co takiego młody syn gospodarzy
             chciał od dziewczyny w jego pokoju o tak późnej porze? Czy to możliwe? – serce
             Hindy zaczęło mocno bić. Ogarnęło ją przerażenie. Jej usta przestały się poru-
             szać i teraz jedynie oczy połykały wersy. Poczuła taki ucisk w gardle, że musiała
             przerwać czytanie i odetchnąć głęboko świeżym powietrzem.
                 Do jej uszu doszedł z zewnątrz jakiś hałas, jak gdyby ktoś wspinał się ciężkim
             krokiem po schodach. Hinda odłożyła książkę na fajerkę i wstała, zostawiając
             chustę na krześle. Podeszła do drzwi, uchyliła je i przez szparę zawołała:
                 – Kto tam?
                Nikt nie odpowiedział, ale znowu usłyszała skrzypienie schodów. Powtórzyła
             pytanie. Schody zaskrzypiały jeszcze głośniej pod ciężarem czyichś butów. Naj-
             pierw Hindzie przyszło do głowy, by zaryglować drzwi. Zrezygnowała jednak z tego,
             ponieważ rygiel był poluzowany i brakowało w nim śrub. Wybiegła z mieszkania
             i zbliżyła się do poręczy schodów.
                Zobaczyła, jak po stopniach posuwała się w górę masywna, mroczna postać.
             Biała dłoń powoli, ciężko przesuwała się wzdłuż chwiejącej się i trzeszczącej
             poręczy. Z mroku wyłoniła się twarz i druga ręka, w której coś pobłyskiwało me-
             talicznie. Hinda nie była w stanie wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Jej szeroko   235
   230   231   232   233   234   235   236   237   238   239   240