Page 227 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 227

się między innymi mężczyznami wraz ze swoją świtą. Grupki młodych ludzi
             ciągnęły „pod dwór” – chłopcy po jednej stronie ulicy, dziewczęta po drugiej.
                 W parku biegały – wciąż jeszcze boso – dzieci i kopały stosy opadłych, złotych
             liści, fikały na nich koziołki lub drążyły w nich tunele. Niektóre z nich zbierały
             najpiękniejsze liście i ostrożnie trzymały je w piąstkach, jak gdyby były to jakieś
             niezwykłe skarby.
                Chłopcy, którzy musieli spędzać całe dni w chederze, czuli żal, tracąc te cen-
             ne, ostatnie godziny szczodrości natury przed nadejściem zimy. Próbowali więc
             odrobić ten stracony czas wieczorami, biegnąc na wyścigi w stronę pól i bagien,
             celebrując z radością babie lato i odprowadzając wzrokiem odlatujące bociany.
                 Przyglądając się podekscytowanym chłopcom z chederu, Jankew poczuł, jak
             bardzo oddalił się już od niewinności lat dziecięcych. Im piękniej było na zewnątrz,
             tym mroczniejszy zdawał się być jesienny nastrój w jego sercu. Okna i drzwi domów
             stały otworem, dzięki czemu wnętrza mieszkań łączyły się w jedno z podwórkami,
             ogrodami, sadami, z ziemią i niebem. Cały boży świat wciąż jeszcze świętował
             w matczynych objęciach natury – tymczasem on, Jankew, przejrzał kłamstwa,
             którymi mamiła zmysły i czuł, jak obejmują go lodowate ramiona samotności –
             nie tylko jego własnej, lecz również jego przyjaciela, Ariela, a także samotności
             każdego człowieka, samotności tego boleśnie pięknego świata, który więdnąc,
             uśmiechał się i udawał, że nie pamięta o grozie mroźnej zimy, stojącej już u drzwi.
                 Nie było nikogo, na kim mógłby się wesprzeć, u kogo mógłby znaleźć pocie-
             szenie – chyba że miałby go szukać u tej obcej mu teraz, wiecznie zatroskanej
             kobiety, która była jego matką, a z którą nie miał już wspólnego języka.
                 Siedzenie nad świętymi księgami i studiowanie też w końcu straciło dla niego
             sens. Zaniedbywał więc naukę i unikał ksiąg, kiedy tylko się dało.
                 Źle sypiał i nocami leżał długo z otwartymi oczami na sienniku obok śpią-
             cego brata, Szolema. Często, kiedy z aksamitnego nieba obwieszonego niczym
             klejnotami migoczącymi gwiazdami spoglądał na niego księżyc, chciało mu się
             płakać. Tęsknił za objęciem matczynych ramion. Czuł się bardzo winny w stosunku
             do niej, gdyż ostatnio przestał jej pomagać. „Czy nie dość zmartwień ma beze
             mnie?” – zarzucał sobie. „Dlaczego dokładam jej jeszcze kolejnych? Co za zły
             demon rozpanoszył się w moim sercu? A może zawsze we mnie siedział, tylko
             teraz znalazł furtkę na zewnątrz?”
                 Próbował przypomnieć sobie, o czym myślał w zeszłoroczny Pesach, kiedy
             był tak poruszony mądrością wielkich rebe. Jednak te same myśli wydawały mu
             się teraz przestarzałe, stęchłe i czuł złość zarówno na uczonych rebe, jak i na
             samego Wszechmogącego.
                 Przejrzał w pamięci znane mu wersy dotyczące sądu na tamtym świecie,
             nagrody i kary, lecz wszystko to nie miało już dla niego żadnej wartości, żad-
             nego znaczenia wobec jednej ludzkiej łzy na tym świecie – łzy jego matki.
             Wciąż jeszcze nie mógł wybaczyć Wszechmogącemu podziału ludzi na boga-
             tych i biednych, na Żydów i gojów. On, Odwieczny, nie inaczej, tylko zadrwił   227
   222   223   224   225   226   227   228   229   230   231   232