Page 226 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 226

mamy uratować świat, oznacza to też uratowanie twojego ojca. Może jest to
           nasze przeznaczenie… nasza misja… A nawet jeśli nie, możemy uczynić z tego
           naszą misję. Kto może nas powstrzymać?
              Ariel wytarł sobie twarz i spojrzał na Jankewa z wyrzutem.
              – Dobrze wiesz, kto – wskazał na niebo.
              – Dlaczego miałby to zrobić? Jesteśmy przecież po jego stronie.
              – A skąd wiesz, po czyjej stronie jest On?
              – Nie bluźnij, Arielu – poprosił Jankew.
              Tego wieczoru nie udało mu się w żaden sposób pocieszyć Ariela. Chłopcy
           rozstali się skurczeni w sobie i zapętleni wewnątrz, jak dwie części przerwanej
           nagle nici.

                                           2

           Jankew bardzo często wracał do domu późnym wieczorem, ponieważ cały wolny
           czas spędzał z Arielem, który wciąż pogrążony był w żalu i bardzo potrzebował
           przyjaciela. Za każdym razem, kiedy pojawiał się w mieszkaniu na poddaszu,
           Hinda czekała na niego. Reperowała ubrania dzieci, cerowała skarpetki, podczas
           gdy dziewczęta i Szolem już spali. Jankew napotykał jej spojrzenie, które mówiło
           mu, jak bardzo się o niego martwiła. Udawał jednak, że niczego nie zauważa
           i kładł się spać.
              Jednego wieczoru nie wytrzymał i krzyknął ze złością:
              – Nie musisz siedzieć do późna i czekać na mnie każdej nocy. Nie jestem już
           dzieckiem!
              – Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem, Jankewie – odpowiedziała mu szep-
           tem, po czym też zaczęła szykować się do snu. – Martwię się, kiedy nie wracasz
           do domu o ludzkiej porze i nikt nie może cię znaleźć…
              – To przestań się martwić! – wysyczał ze złością. – Złego licho nie bierze!
              Żałował swoich słów. Wiedział, że sprawia jej ból, jednak nie mógł się
           powstrzymać. „Dobrze jej tak!” – myślał wzburzony. „Mam powyżej uszu jej
           wiecznego zamartwiania się…” – leżąc na swoim posłaniu, starał się nie myśleć
           o matce, tylko planować, jak pomóc swojemu przyjacielowi, Arielowi.
              Piękne jesienne dni mijały jeden po drugim. Liście drzew mieniły się wszyst-
           kimi odcieniami złota, brązu, żółci i purpury, barwami, jakich nigdy dotąd nie
           widziano, o jakich nikomu się nawet nie śniło. Cały sztetl kąpał się w blasku
           tych szczególnych oznak przemijania, wygrzewając się z rozkoszą w ostatnich
           promieniach słońca.
              Wieczorami dorośli i dzieci przebywali na zewnątrz, żeby korzystać, póki się
           dało, z ostatnich darów natury i oddychać łagodnym, świeżym powietrzem. Kobiety
           gawędziły przed domami, mężczyźni z założonymi do tyłu rękami spacerowali tam
           i z powrotem po zakurzonym rynku, pomiędzy stosami odpadów. Nawet rabin,
    226    ubrany w swój krótki surdut, w białych skarpetach i dużych pantoflach, przechadzał
   221   222   223   224   225   226   227   228   229   230   231