Page 223 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 223

zwykła uciecha z dokuczenia czy zaszkodzenia komuś. Wszystko, czego nauczyli
             się w chederze lub od Żydów w sztetlu, do głębi wsiąkło w ich dusze, przeniknęło
             ich do szpiku kości. Ciężar odpowiedzialności zaciążył na ich ramionach, jeszcze
             zanim przeszli bar micwę.
                 Największym wyczynem, najlepszym dowodem śmiałości, jaki Jankew i Ariel
             mogli wymyślić, było wypuszczanie się wieczorami poza sztetl i spacerowanie
             wiejskimi drogami.
                Część chłopów siedziała na progach lub obok chałup i odpoczywała, innych
             można było zobaczyć przez otwarte drzwi i okna, jak przygotowywali się do
             snu – zwykli przecież kłaść się razem z kurami. Gdy chłopcy wędrowali po po-
             lach między snopami skoszonego zboża, niektóre z nich zdawały się poruszać,
             chwiać się, jak gdyby ożyły. Z ich wnętrza dochodziły zduszone dźwięki, głosy
             – nie wiadomo czy demonów, czy też chłopskich par. Trzeba było wykazać się
             ogromną odwagą, żeby zatrzymać się obok takiego chwiejącego się, słomianego
             monstrum i nasłuchiwać.
                 Ariel wiedział już dużo o stosunkach między kobietami i mężczyznami – nie
             tylko to, czego uczono w chederze, ale również rzeczy, o których dowiedział się
             od młodych rzeźników. Ze szczególnym upodobaniem uczył Jankewa pieprznych
             słów i dzielił się z nim pewnymi niepokojącymi szczegółami, które głęboko utkwiły
             mu w pamięci. Jeśli chodziło o te sprawy, trzeba było wykazywać się szczególną
             śmiałością. Nie było łatwo wędrować tak poprzez pola w ciemności, przysłuchując
             się dziwacznym poszeptywaniom dochodzącym ze snopów i jednocześnie rozma-
             wiać o tym wszystkim. Jankew z trudem mógł zachować spokojny, nieśpieszny
             krok. Po plecach przechodził mu dreszcz, zęby poszczękiwały. Ariel nie był już
             więcej dla niego oparciem. Minęły czasy, kiedy brał Jankewa pod swoje skrzydła
             i sprawiał, że czuł się bezpiecznie. Teraz było zupełnie odwrotnie i Jankew czuł
             często, że Ariel, mimo że tak mądry i odważny, podziwiał go i szukał u niego
             wsparcia oraz rady. Dusza Ariela burzyła się z niepokoju i podniecenia.
                Podczas jednej z takich ciepłych, księżycowych nocy, kiedy wędrowali wzdłuż
             szerokiej topolowej alei z powrotem w kierunku sztetla, zauważyli postać mężczy-
             zny, który przeskoczywszy rów, ruszył przez pole w kierunku wsi. Ariel zatrzymał
             się raptownie, jakby trafił go grom z jasnego nieba.
                 – Widziałeś go? – wyjąkał. – Zdaje się… Zdaje się, że to mój ojciec!
             Jankewowi też się tak zdawało, ale pokręcił głową.
                 – Nie bądź głupi… Gdzie twój ojciec szedłby teraz… tak późno? – Serce zaczęło
             mu bić gwałtownie.
                 – Chodźmy za nim! Coś mu grozi!
                 – Na litość boską, Arielu, daj spokój – wyjąkał Jankew. – To tylko… To tylko
             złudzenie…
                Ariel przeskoczył rów i Jankew nie miał innego wyboru, jak podążyć za nim.
             Był w końcu jego przyjacielem, więc nie opuści go, choćby nie wiadomo co miało
             się wydarzyć. Puścili się galopem bez tchu przez pole. Jankewowi wydawało się,   223
   218   219   220   221   222   223   224   225   226   227   228