Page 211 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 211

mojej jatki, szaleją za mną… Myślę więc, że najlepsza sziksa nie mogłaby mi się
             oprzeć. Tylko co z tego?
                Odczekał chwilę, by Josel powtórzył „Co z tego?”, okazując mu w ten sposób
             swoje współczucie i zainteresowanie, żeby ośmielił go, dając mu jednocześnie
             czas na przygotowanie się do ujawnienia najtrudniejszej części jego widuj – wy-
             znania grzechów. Josel jednak milczał, a jego twarz była znowu jak z kamienia,
             bez wyrazu. Fiszel poczuł się więc zmuszony ciągnąć dalej.
                 – Tylko co z tego? – powtórzył sam z zaśpiewem Gemary. – Problem w tym…
             że ja się ich boję… dosłownie boję się ich… szalenie… wszystkich kobiet, a naj-
             bardziej gojek, które mnie najbardziej pociągają. Kiedy się na mnie patrzy, nie
             mieści się to w głowie, co? Tak… Ale tak właśnie jest, brachu. Taki ze mnie waż-
             niak, a jednak… – Wytarł twarz brzegiem fartucha i położył dłoń na ramieniu
             Josela. Policzki mu płonęły, a głos przybrał iście błagalny ton. – Widzisz, Joselu,
             stawiam się w trudnej sytuacji, kiedy opowiadam ci o sobie rzeczy, o których
             żaden mężczyzna nie chce mówić… Nie wstydzę się otworzyć przed tobą moje
             serce… żebyś mnie zrozumiał.
                 – Rozumiem cię – mruknął Josel, strząsając energicznie ciężką rękę Fiszela
             ze swojego ramienia.
                Zamglone oczy Fiszela napełniły się łzami.
                 – Dlatego chcę… chcę znaleźć sobie jakąś życzliwą istotę… jakieś ciało,
             rozumiesz mnie. Im mniej zarozumiała, im mniej mądra, tym lepiej… i najlepiej,
             żeby była wesoła. – Na moment przestraszył się swojej szczerości i wyszeptał,
             jak gdyby chciał uspokoić swojego słuchacza: – Wierz mi, Joselu, nikt nie jest
             święty na tym świecie.
                 Josel wychylił się przez próg, jakby nagle zrobiło mu się za duszno w towa-
             rzystwie Fiszela i musiał zaczerpnąć świeżego powietrza. Na zewnątrz Hinda
             Wdowa, jego sąsiadka, zmagała się z dużą paką towaru, którą chciała wepchnąć
             między pudła na najwyższej półce jej okna wystawowego. „Co za niemądra
             kobieta” – pomyślał. „Dlaczego nie poprosi, żebym jej pomógł? Miałbym chwilę
             spokoju od Fiszela”. Podszedłby sam, by jej pomóc, ale taki Fiszel mógłby zaraz
             nie wiadomo co pomyśleć. Skierował więc z powrotem wzrok na Fiszela, dziwiąc
             się przy tym w myślach samemu sobie: „Od kiedy to boję się, co ludzie o mnie
             myślą? Oj, Rebojne szel Ojlem! Musisz mieć prawdziwy ubaw, patrząc na nas,
             dwóch żałosnych idiotów. Wierz mi jednak, że my też zasługujemy na odrobinę
             twojego miłosierdzia…”.
                 Tak, człowiek był komicznym stworzeniem – ze śmiertelną powagą zmagał
             się z mrokiem w swojej duszy, kiedy w gruncie rzeczy wszystko to było przecież
             kpiną, żartem, figlem spłatanym przez los i tylko niebiosa wiedziały, w jakim celu.
                 – Ten cały krzyk w tobie… – mruknął Josel, jak gdyby mówił do samego
             siebie – ten wielki krzyk jest niczym więcej, jak piskiem myszy. Zdaje ci się, że
             jest nie wiadomo jak silny i będzie trwał Bóg wie jak długo. Ale w rzeczywistości
             to tylko cichy pisk i trwa tyle, co mgnienie oka. Muknszmalc, mówię ci. Zanim   211
   206   207   208   209   210   211   212   213   214   215   216