Page 214 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 214
– Z jakiegoś niewiadomego powodu – zaczął rozmowę ksiądz – przypomniały
mi się dzisiaj dawne czasy, Jośku.
Na jego ciemnosinych ustach zaigrał łagodny uśmiech. Zdawał się nie zauwa-
żać, że Josel był tak wstrząśnięty niespodziewanym spotkaniem, iż zaniemówił,
a jego pobrudzona wapnem twarz pociemniała. Sam ksiądz zachowywał się
swobodnie, chociaż było widać, że był bardzo słaby. Sprawiał wrażenie nie tylko
ascety, lecz bardzo chorego człowieka, który trzymał się na nogach jedynie dzięki
sile swojej wiary.
– Dlatego też, Jośku, mój bracie, postanowiłem przyjść do ciebie i samemu
oznajmić ci dobrą nowinę – ciągnął. – Dobre nowiny powinny być bowiem oznajmia-
ne z większą gorliwością niż złe. Pamiętasz, jak chrzciłem cię w rzece… w tamtych
sielskich, anielskich latach naszego dzieciństwa? Przypominasz sobie?
Josel zebrał się w sobie, splunął trzy razy i odwrócił się do ściany.
– Nie chcę z tobą mówić – wykrztusił.
– Wciąż jeszcze nie chcesz ze mną rozmawiać? – ksiądz nie wyglądał na za-
skoczonego. – Proszę cię, Jośku, nie odwracaj się do mnie plecami. Przyszedłem
do ciebie w pokorze… – Jego głos był kryształowo czysty, łagodny. – Wszyscy
przecież należymy do bożej owczarni, Jośku. Już czas skończyć z podziałami…
z wrogością.
Josel od lat nie zamienił z księdzem ani słowa. Kiedy ksiądz go zaczepiał,
udawał, że nie słyszy i odchodził. Teraz też nie miał zamiaru odezwać się do niego.
Nie mógł jednak znieść widoku wybrudzonej wapnem i kredą ściany, którą miał
przed oczami. Odwrócił się raptownie do księdza i zawołał nieswoim głosem:
– Czego chcecie ode mnie?
Blada, wychudła twarz księdza jeszcze bardziej złagodniała. Jego głos ciągnął
się niczym srebrzysta, cienka pajęcza nić:
– Zbyt długo byliśmy sobie obcy, Jośku. – Zwilżył bezkrwiste wargi i uśmiechnął
się przymilnie. – Nie dziwię się. Ale przywykniemy z powrotem do siebie. Przyjaźń
jest jak wino – im starsza, tym lepsza, jak mawia nasz lud.
Josel postawił krok w jego kierunku, żeby przejść obok i wybiec na zewnątrz,
jednak ksiądz zdołał złapać go czubkami palców za rękaw kapoty. Ich spojrzenia
spotkały się. Stali twarzą w twarz, bo ksiądz chociaż chudszy i zasuszony, był
tego samego wzrostu co Josel. Uśmiech zniknął z jego twarzy, a zamiast niego
odmalował się na niej melancholijny smutek.
– Przyszedłem do ciebie, Jośku – puścił rękaw Josela i położył kościstą,
bladą dłoń o długich palcach na jego ramieniu – w imię miłości, którą noszę
dla ciebie w moim sercu, przyszedłem… by oznajmić ci dobrą nowinę, o której
dowiedziałem się dzisiaj rano.
Josel rozwarł szeroko krótkowzroczne oczy i utkwił wzrok w ustach księdza.
Teraz już mógłby wybiec na zewnątrz, ponieważ ksiądz zdjął rękę z jego ramienia,
mimo to stał znieruchomiały, zamarły w oczekiwaniu, ze zmrożoną krwią w żyłach
214 i gwałtownie bijącym sercem.