Page 19 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 19

Zmarszczyła czoło, niezadowolona, ale przysunęła do łóżka półkę mocno
             obładowaną książkami. Jej głos zrobił się delikatny:
                – Jest jeszcze ciemno. Czemu lepiej nie pośpisz jeszcze trochę? – Zwróciła
             się do Jankewa: – Odmówiłeś błogosławieństwo?
                Kiwnął głową i wyszli z pokoju. W ciemności zaczęli ostrożnie schodzić stop-
             niami w dół. Kręcone, drewniane schody trzęsły się. Część desek była na wpół
             wyłamana, gdzieniegdzie brakowało całej deski. Poręcz chwiała się i pojękiwała
             przy każdym kroku Hindy i Jankewa. W ciemności obydwoje szukali podeszwami
             twardego podłoża, które ich utrzyma, i będą mogli zejść bez przeszkód. Schodząc
             tak spokojnie, spotkali się oko w oko z należącą do gojskiej praczki Mańki krową,
             która „mieszkała” na parterze w zrujnowanym, walącym się pomieszczeniu pod
             mansardą.
                 Na podwórku Hinda zauważyła samą Mańkę, która robiła pranie dla aren-
             darza i innych bogatych rodzin. Mańka już stała przed progiem swego domu
             nad wielką balią, ramiona miała nagie, stopy bose. W tę i we w tę energicznie
             kołysała swoimi piersiami nad tarą do prania. Widząc Hindę, zatrzymała się na
             chwilę, aby nagim ramieniem obetrzeć pot z twarzy i zapytała:
                – Co słychać?
                – Bóg dopomoże – odparła szybko Hinda, ciągnąc Jankewa za rękę. Kiedy
             minęła Mańkę, odwróciła głowę do niej i dodała, jakby sobie przypomniała:
                – Rozpal ogień w kuchni za godzinę i postaw garnek do zagrzania.
                – Tak zrobię – odpowiedziała Mańka, nie podnosząc głowy, znowu pochło-
             nięta swoją pracą.
                Hinda pokiwała do siebie głową w zamyśleniu. Mańka Praczka miała takie
             samo szczęście jak ona. Była wdową, a ponad dwa lata temu jej dom, który stał
             po drugiej stronie ulicy, spalił się aż do fundamentów. Gdyby nie bohaterskie
             czyny kuzyna Mańki, komendanta straży pożarnej – pana Wacława Spokojnego,
             cała ulica, a może nawet całe Bociany poszłyby z dymem tamtej nocy. Teraz
             Mańka mieszkała w chacie na podwórku Hindy. Choć ich stosunki były przyja-
             cielskie, Hinda ograniczała te relacje, podobnie jak z innymi gojami, do tego, co
             konieczne. Dopiero ostatnimi czasy, od kiedy każdego ranka musiała śpieszyć
             ku Niebieskiej Górze na pole Fajwela Młynarza, który w ramach dobroczynnego
             gestu dawał jej dla chorego męża i syna dzbanek mleka od pasącej się kozy,
             Mańka zaoferowała, że będzie mieć baczenie na okna Hindy i kiedy tylko usłyszy
             jakieś dźwięki z góry, pójdzie tam, rozpali ogień pod kuchnią i postawi na niej
             do zagotowania garnek z kaszą.
                „Jakie to dziwne” – Hinda ze zdziwieniem pokiwała głową, ciągnąc Jankewa
             za rękę po drodze pełnej nierówności i wybojów wyżłobionych przez koła licznie
             tu przejeżdżających wozów. „Gdyby nie nasze nieszczęścia, nie poznałybyśmy
             się tak dobrze, choć jesteśmy jedynymi sąsiadkami na tym samym podwórku…”
                Wchodząc na szerszą drogę, Hinda, trzymając chłopca za rękę, zaczęła
             jeszcze energiczniej maszerować. Zabieranie go ze sobą nie stanowiło dla niej   19
   14   15   16   17   18   19   20   21   22   23   24