Page 185 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 185
– Łapać go! Łapać go! – wołały dzieci, ruszając pędem przez pole.
Jankew nie przestawał biec. Łzy na jego twarzy obeschły już, lecz teraz pot
zaczął ciec mu z czoła i szczypać w oczy, a ubranie kleiło się do ciała. Był gotów…
gotów na wszystko. Czuł, jak budzi się w nim zimna ciekawość – co też wydarzy
się dalej? Teraz wiedział już nie tylko, co czuli zakuci w kajdany katorżnicy, lecz
dużo, dużo więcej. Nagle zapłonął w nim gniew. Dlaczego musiało się to wydarzyć?
A nawet – czy w ogóle musiało…? Postanowił, że się nie podda… Będzie biegł
resztką sił, dopóki go nogi poniosą, ale nie pozwoli, by zrobili z nim, co chcieli!
Szybko spojrzał za siebie i zobaczył, że cała zgraja dzieci biegnie za nim. Dzielił
je jednak od niego spory kawałek pola i tylko kilkoro z nich było bliżej. Skręcił
w kierunku stodół stojących przy topolowej alei. Biegnąc, zobaczył kątem oka,
że Stefek i paru innych chłopców, którzy byli najbliżej niego, też skierowali się
w tamtą stronę. Gdy był już na szerokiej topolowej alei, Stefek i jego koledzy
wyłonili się po drugiej stronie stodół.
Jankew resztką sił biegł naprzód.
– Nie jestem mazgajem! – krzyczał sam do siebie.
Nagle zobaczył naprzeciw siebie wyjeżdżającą z bocznej drogi bryczkę. Po-
derwał głowę i popędził w jej stronę, krzycząc:
– Ratunku! Pomocy!
Na bryczce siedział postawny, barczysty mężczyzna z czarną brodą. Wygiął
się w tył i ściągając lejce, zatrzymał konia.
– Wielkie nieba! Żydowski chłopak bez nakrycia głowy! – zawołał w jidysz
i jednym pociągnięciem mocnej ręki wciągnął Jankewa na bryczkę. – A co to
jest? – zapytał, łamiąc gałęzie przywiązane do jego pleców i rozwiązując mu
ręce. – Z daleka wyglądałeś mi jak Jezus – z tym krzyżem na plecach i takimi
akcesoriami na głowie.
Jankew nie mógł odpowiedzieć. Dyszał ciężko i bezgłośny szloch dławił mu
gardło. Wskazał ręką na wychodzącą na drogę gromadę dzieci i wystękał z tru-
dem:
– Niech pan jedzie… szybko, szybko!
– Poczekaj chwilę – mężczyzna odsunął go od siebie. – Toż wykłujesz mi
oczy tą twoją koroną cierniową i tymi badylami! – dodał, dalej rozplątując sznur.
– Już tu są! Już tu są! Oni mnie zabiją! – krzyczał Jankew, szamocząc się.
– Jak to zabiją? Kto cię zabije? – Mężczyzna w końcu odmotał sznur i cisnął
go razem z połamanymi kawałkami gałęzi do rowu. Jankew rzucał przerażone
spojrzenia na grupki dzieci idących skrajem drogi. Część z nich ruszyła powoli
z powrotem w kierunku swoich domów. Mężczyzna odwrócił się i trzasnął głośno
z bicza w stronę Stefka i paru innych szajgeców, którzy szli za bryczką.
– A kysz! Sio! – zawołał do nich wesoło.
Jankew też się odwrócił, obtarł łzy z twarzy, po czym pokazał Stefkowi i jego
towarzyszom język. Potem zaczął powoli opowiadać swojemu wybawcy, co dzieci
chciały z nim zrobić. 185