Page 180 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 180
– Żołnierze nas na miejscu zastrzelą.
– To sam pomogę… – wyjąkał Jankew i wziął głęboki oddech. Coś w jego
wnętrzu mówiło mu, żeby uciekał od tego strasznego widoku, żeby biegł do mamy
pomagać jej w przygotowaniach do Pesach, na który tak bardzo przez cały rok
czekano. – To sam pomogę… – powtórzył.
Raz jeszcze wciągnął głęboko powietrze i odpowiadając butnym wzrokiem
na drwiące spojrzenia szajgeców, z impetem ruszył w stronę kłębowiska ciał,
które wciąż jeszcze kotłowały się w plątaninie kajdan i ubrań, wijąc się w błocie
pod uderzeniami kolby karabinu i kopniakami żandarma.
Zbliżając się do przewróconych aresztantów, Jankew widział już w wyobraźni…
jak pada na kolana, jak pomaga tym dwóm leżącym na ziemi, na samym dole.
Nagle zatrzymał się i na moment zastygł w bezruchu. Serce zamarło mu w piersi,
całe ciało zesztywniało – i po chwili biegł już co sił w nogach do domu. Z jego
piersi wyrwał się szloch. Łkał głośno i zdawało mu się, że słyszy za sobą śmiech
szajgeców, żandarma i aresztantów. Aresztanci! Co się z nimi stało? Przejęty
wstydem poczuł, że musi się dowiedzieć, musi spojrzeć za siebie. Zatrzymał się,
odwrócił głowę i przez łzy zobaczył, że wszyscy stali już na nogach.
– Dzięki Bogu! – wyszeptał. Nie ruszył się z miejsca, póki nie zobaczył, jak
kajdany zostały rozplątane i aresztanci znów podjęli swój marsz. Żandarm, który
zamykał kolumnę, trzymając koniec łańcucha, znowu wyglądał z daleka jak jeden
ze skazanych.
Szajgece zaczęli biec w stronę Jankewa. Zauważył, że w biegu szeptali między
sobą i z powagą potrząsali głowami. W końcu otoczyli go i przyglądali mu się, jak
jakiemuś dziwu, lecz teraz już bez drwiny, a wręcz z respektem.
– On naprawdę płacze! – wołali, wskazując na Jankewa.
– Ma prawdziwie chrześcijańską duszę! – odezwała się dziewczynka, która
dołączyła do gromady.
Jankew obiema rękami wytarł twarz.
– Już nie płaczę – powiedział i chciał ruszyć naprzód.
Nie zdołał postawić więcej niż parę kroków, gdy ponownie otoczyła go cała
zgraja dzieci. Z pól i podwórzy przybiegło jeszcze paru szajgeców, przywołanych
przez kolegów. Dzieci szeptały między sobą z powagą, zerkając na niego z mie-
szaniną smutku i współczucia, nie pozwalając mu ruszyć się z miejsca. Patrzył
więc na nie pytającym wzrokiem, na co one uśmiechały się do niego niepewnie.
W ich oczach płonęły iskierki ciekawości, strachu i psotnego podekscytowania.
– Chcesz za darmo całą głowę kapusty? – zapytał Długi Stefek, poświstując
przez szczerbę między zębami.
– Jasne, że chcę – Jankew spojrzał na niego ze zdumieniem.
– A ja dam ci parę takich dużych kawałków węgla! – zawołał inny szajgec,
szeroko rozkładając ręce.
– A ja podaruję ci chustę dla twojej matki na wasze święto! – zapiszczała
180 jakaś mała dziewczynka.