Page 182 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 182

Mimo to wiedział, że musi się ratować, musi uciekać – choćby tylko po to,
           żeby oszczędzić matce zgryzoty. Jednak ręce idących obok niego dzieci trzymały
           go mocno ze wszystkich stron i był jak spętany. Nauczył się wprawdzie ostatnio
           szybko biegać, jednak Długi Stefek biegał szybciej od niego. Jankew mógłby
           krzyczeć i bić się z nimi, nie pozwolić, by szajgece go tak prowadzili. Ale jaki
           miałoby to sens? Wokoło były tylko gojskie chałupy, a kiedy zaczęli zbliżać się do
           żydowskiej karczmy i domu handlarza końmi, dzieci zatrzymały się obok stajni,
           po czym poprowadziły Jankewa w stronę pól. Trochę dalej była Niebieska Góra,
           jednak młyn reb Fajwela Młynarza stał na samym szczycie i nikt nie usłyszałby
           stamtąd jego krzyków. Nawet na drodze nikt go nie dosłyszy, ponieważ wiatr tak
           zawodził i porywał słowa, że nie można było nic zrozumieć.
              Nikt więc nie usłyszy krzyku Jankewa… Nikt nie będzie wiedział, co stało
           się z jego kośćmi. Pewnie wrzucą go do stawu, a że kry już stopniały, nie bę-
           dzie pływać po powierzchni wody z otwartymi oczami jak Kajla Narzeczona,
           tylko od razu pójdzie na dno… Ponieważ jest tchórzem… Ponieważ boi się
           uciekać, nawet gdy grozi mu śmierć. Tak samo jak wcześniej bał się pomóc
           aresztantom, którzy przewrócili się i leżeli w błocie… i uciekł. Czasami uciecz-
           ka bywa aktem odwagi, a czasem tchórzostwem. On uciekał tylko z tchórzo-
           stwa. Dlatego też, gdy do Bocianów zawita lato, on będzie leżał na dnie stawu.
           Rozkwitną wszystkie kwiaty i w mieszkaniu na poddaszu będzie unosił się
           zapach jaśminu i akacji z ogrodu zakonnic, jednak on już tego nie zobaczy, nie
           poczuje…
             Popatrzył z ukosa na Bronka i ich spojrzenia spotkały się.
              – Wy… nie schowaliście w brzezinie żadnego węgla ani kapusty, prawda?
           – zapytał szeptem. Bronek, nie wyciągając z ust gałązki, potrząsnął przecząco
           głową. – I macie zamiar mnie tam zabić, tak?
             Bronek zerknął pytająco na Długiego Stefka. Ten zastanowił się przez chwilę,
           po czym mrugnął do Bronka, dając mu w ten sposób znak, że może mówić.
              Bronek powoli wyjął z ust gałązkę i odpowiedział szeptem:
              – Nie chcemy cię zabić naprawdę… Tylko tak na niby…
              – Co złego wam zrobiłem? – wyjąkał Jankew, wpatrując się w pulchną, jasną
           twarz Bronka. Bronek był jego jedynym ratunkiem. – Jesteśmy przecież kolega-
           mi… – przypomniał mu.
              – Właśnie dlatego… – odpowiedział poruszony Bronek. Jego smutne, niebieskie
           oczy zamgliły się łzami. Zamrugał powiekami i dodał drżącym głosem: – Dlatego oni
           mówią, że ja muszę być Judaszem, chociaż nie jestem Żydem… Muszę nim być…
              – A czy ja mam coś wspólnego z Judaszem? – Jankew poczuł, jak strach
           ściska mu gardło.
              – Masz. Ty będziesz naszym kochanym Panem Jezusem, bo jesteś Żydem
           z chrześcijańską duszą. Nikt z nas nie płakał, kiedy aresztanci się przewrócili,
           tylko ty jeden. Ty jeden chciałeś im pomóc… a my śmialiśmy się z ciebie… – wy-
    182    jaśnił mu z przejęciem inny szajgec.
   177   178   179   180   181   182   183   184   185   186   187