Page 171 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 171

odpuszczona. Ariel dostawał lanie od ojca tylko wtedy, kiedy reb Szapsel doniósł
             na niego, że opuścił się w nauce. Jeśliby Ariel, nie daj Boże, zszedł na złą drogę,
             to Fiszel byłby stracony i otwarte wrota Gehenny czekałyby tylko na to, by go
             pochłonąć. Poza tym jednak Fiszel, podobnie jak cała rodzina, chodził w domu
             na palcach, kiedy Ariel studiował święte teksty. Stawiano przed nim najlepsze
             kąski, jak przed następcą tronu. Cokolwiek Ariel powiedział – było to nie tylko
             mądre i „głębokie”, ale też święte. Zarówno ojciec, jak i matka, słuchali go w na-
             bożnym skupieniu.
                 Tego wieczora obaj chłopcy siedzieli w pokoiku Ariela przy stole nad otwartą
             Gemarą i uczyli się przy świetle wyczyszczonej na połysk lampy naftowej. Jankew
             jednak od razu zauważył, że Ariel był dziwnie niespokojny. Kołysał się mechanicznie
             i powtarzał słowa, nie mając pojęcia, czego się uczy. Nadstawiał uszu w stronę
             ściany, spoza której dochodził odgłos czyichś regularnych kroków. Jankew jakoś
             nie miał śmiałości zapytać, kto tak przechadzał się w sąsiednim pokoju.
                 W końcu Ariel wyszeptał:
                 – Słyszysz, jak on chodzi tam i z powrotem?
                 – Tak, słyszę czyjeś kroki – przyznał Jankew.
                 – To gość ojca. Ojciec sprowadził go wczoraj w wielkiej tajemnicy z Chwostów.
                 – Dlaczego w wielkiej tajemnicy?
                 – Podobno to święty rebe, cadyk, kabalista, lamedwownik i sam nie wiem
             kto jeszcze, który zerwał wszystkie więzi z tym światem i tylko jego chasydzi
             mają prawo go widywać. Ojciec zanosi mu jedzenie. Wczoraj w nocy siedzieli
             razem i rozmawiali godzinami, bez końca. Myślę, że mój ojciec sprzedał duszę
             diabłu w dniu, kiedy został rzeźnikiem. Zdaje mi się, że ten jego gość w środku
             to nie żaden święty rebe, tylko Asmodeusz we własnej osobie. Wczoraj w nocy
             próbowałem zajrzeć ukradkiem do środka przez szparę w ścianie. On nie ma
             wprawdzie rogów, ten tam wewnątrz… Ani żadnych innych diabelskich zna-
             mion. Wewnątrz jednak panowała ciemność i cała jego postać była pogrążona
             w mroku, a jego złe, czarne oczy płonęły niczym pochodnie. A to, co słysza-
             łem… Sam nie wiem… Ale serce mówi mi, że muszę ratować ojca z rąk tego
             przybysza. Ojciec jest przecież amorecem i nie potrafi studiować świętych
             tekstów, ale jest dobrym człowiekiem. A ten… ten demon obok w alkowie wy-
             korzystuje jego ignorancję. On… mówi do ojca tak, że ja sam… zaczynam mu
             wierzyć. Ale ja wiem przynajmniej, że jego słowa nic nie są warte… zupełnie
             nic…
                Po plecach Jankewa przeszedł dreszcz.
                 – Cokolwiek postanowisz – wyjąkał – pomogę ci.
                 – Tak? To posłuchajmy go razem… Może odkryjemy, jakie ma zamiary. Jeśli
             uznamy, że chce zabrać ojca ze sobą, podpalimy mu ubranie i spalimy go.
                 – Jak?
                 – Zakradniemy się do środka, do jego alkowy. Wczoraj w nocy wyszedł do
             wychodka, jak zwykły człowiek z krwi i kości. Słyszałem go. Nie poszedłem za   171
   166   167   168   169   170   171   172   173   174   175   176