Page 167 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 167

Jankew spojrzał na brata jak rażony piorunem. Coś takiego nie przyszło mu
             nawet do głowy.
                – Ja też nie chcę…! – zawołał.
                – Będzie musiała – Szolem zawsze był oszczędny w słowach, ale to, co mówił,
             było solidne jak skała.
                – Co to znaczy, że będzie musiała? – Jankew nie mógł się z tym pogodzić. –
             Kto może ją zmusić, jeśli my obaj na to nie pozwolimy?
                Szolem był starszy i wiedział, że to nie wystarczy. Spojrzał na Jankewa bez-
             radnym wzrokiem.
                – Co możemy zrobić?
                – Pójdziemy do reb Menaszela i powiemy mu, żeby się nie ważył postawić
             stopy w naszym domu, a jak nie, to będzie miał z nami do czynienia.
                – Myślisz, że się nas przestraszy? Prawo jest po jego stronie. I to prawo ma
             na względzie dobro mamy i nasze.
                – To kłamstwo! – wybuchnął Jankew. – Takie prawo to nieszczęście!
                – Nie bluźnij – powiedział Szolem, niezwykle jak na niego poruszony.
                – Idę, żeby mu wrzucać kamienie przez okno! Będę mu podkładał nogę na
             ulicy! Wyleję garnek wrzątku na jego głowę! – gorączkował się Jankew.
                – Pomoże to jak umarłemu bańki – Szolem pokręcił głową. Po chwili jednak,
             ulegając Jankewowi, dodał: – Dobrze. Spróbujmy to chociaż odroczyć. Trzymajmy
             straż. Trzeba też powiedzieć o tym Gitli i Szejndli. I tak się przecież dowiedzą,
             jeśli mama, nie daj Boże, będzie wychodziła za mąż. A kiedy ty będziesz w che-
             derze, a ja w bejt midraszu, one będą stały na straży. Reb Menaszel nie pójdzie
             przecież do mamy na Pociejów. Musimy więc tylko uważać, żeby go nie wpuścić
             do mieszkania. Jeśli zobaczymy, że nadchodzi, powiemy mu, że mamy nie ma
             w domu i tylko niepotrzebnie by się trudził. Tymczasem wyjmiemy luźne deski
             ze schodów i ukryjemy je, żeby nie mógł wejść na górę i sprawdzić. Przez okno
             nie będzie mu wypadało jej wołać, zresztą mamie też by się to nie spodobało.
                 Podczas kolejnych wiosennych dni Hinda często zachodziła w głowę i dziwiła
             się, dlaczego reb Menaszel nagle zaprzestał składania jej wizyt. Jednego razu
             jednak przyszedł do niej na Pociejów. Zobaczywszy go, zbladła, podbiegła do
             niego i ze łzami w oczach prosiła, żeby nie rozmawiał z nią na oczach całego
             sztetla, tylko żeby potrudził się do niej do domu. Rozpłakała się jeszcze bardziej,
             widząc, że jej córki, Gitla i Szejndla, wyczuwając, o co chodzi, dopadły do reb
             Menaszela krzycząc: „Precz od naszej mamusi!”.
                 Wówczas Hinda odkryła jeszcze jednego sprzymierzeńca – w sąsiedzie
             z Pociejowa, Joselu Obedzie. Kiedy spostrzegł reb Menaszela wędrującego od
             sklepu Hindy, złapał go za klapy i kipiąc ze złości wykrzyknął:
                – Znowu tu jesteś?
                Bogu ducha winny Reb Menaszel rozłożył ręce i zawołał:
                – Nie przyszedłem przecież do ciebie. Do niej przyszedłem! – wskazał pod-
             bródkiem na Hindę. – Jej rodzina chce, by wyszła za mąż, a ona zadziera nosa.   167
   162   163   164   165   166   167   168   169   170   171   172