Page 110 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 110
Zauważyła Jankewa i Szolema przemykających na tyłach podwórza. Jedno-
cześnie w głębi uliczki dostrzegła masywną postać komendanta straży pożarnej,
pana Wacława Spokojnego, otoczonego świtą kobiet i dzieci. Szli z wizytą do
Mańki. Hinda szybko mruknęła do chłopców:
– Idźcie już na górę!
Po powrocie do domu Hinda podała każdemu dziecku kawałek chleba ze
śledziem. Dopilnowała, aby nie zabałamuciły zbyt długo przy oknie, gdzie zgro-
madziły się, aby powyglądać na podwórko. Iciele obudził się, więc podała mu
odrobinę twarogu z miseczki, poprawiła poduszkę i otarła twarz wilgotną szmatką.
Wypiła kubek pełen zimnej wody. Solony śledź wciąż jeszcze „żył” w jej żołądku.
Postała chwilę przy łóżku Icielego, głaszcząc go rytmicznie, aż ponownie zasnął.
Posiedziała jeszcze chwilkę z ręką na czole syna. Wydało jej się, że gorączka
spadła. Odetchnęła.
Seledynowo-błękitne niebo za oknem pociemniało. Z zewnątrz dochodziły
różne dźwięki: długie krowie „muuuu”, ujadanie psów, śmiech, głosy rozma-
wiających osób. Hinda uśmiechnęła się do siebie, słysząc dziecięcy śmiech.
Dzieci Mańki stawały się radosne i skłonne do zabawy tylko wtedy, gdy Wanda
przychodziła w gości.
Hinda wstała z łóżka Icielego i usiadła przy oknie, blisko dwójki śpiących syn-
ków. Wsłuchiwała się w ich głęboki, regularny oddech, pochylając ku nim głowę,
jakby sobie nie dowierzała. Chłopcy potrzebowali tak mało czasu, aby przejść
od czuwania do snu, za co ich błogosławiła w swoich myślach.
„Miłosierny Boże, pozwól, abym miała ich wszystkich. Pozwól, abym była
godna wychować ich do Tory, chupy i dobrych uczynków” – modliła się.
Hałas w dole stawał się coraz większy. Hinda nie widziała twarzy w ciemności,
ale było dla niej jasne, że inni nie-żydowscy sąsiedzi dołączyli do kompanii, która
się zgromadziła wokół progu mieszkania Mańki. Słychać było brzęk szkła i głosy
coraz bardziej pijanych ludzi. Potem zapadła cisza i zaśpiewała Wanda. Ktoś
cichutko towarzyszył jej na ustnej harmonijce. Melodia była delikatna, jedwabi-
sta, jakby zanurzona w tęsknocie wieczoru. Oczy Hindy wypełniły się łzami. „Oj,
Rebojne szel Ojlem, dobry Tato w niebie” – wyszeptała. „Bądź błogosławiony za
Twoje dobre dary. Bez względu na moją żałobę bądź błogosławiony po tysiąckroć
za Twoją dobroć i łaskę”.
Wychyliła się nie po to, aby wsłuchiwać się w pojedyncze tony melodii, lecz
dlatego, że zauważyła cień tam w dole, dokładnie naprzeciwko swojego okna.
W ciemności widziała biały blask twarzy zwróconej w jej kierunku. Ktoś wołał ją
ochrypłym szeptem:
– Hindo… Hindo, czy to ty?
Głos przybrał na sile. Kobieta mocniej wysunęła głowę przez okno. Rozpoznała
ten głos i postać stojącą na dole. Był to komendant straży ogniowej, pan Wacław
Spokojny. Przyzywał ją bez przerwy. Poczuła strach, nie wiedząc dlaczego. Nagle
110 całkiem donośnie zawołał jej imię ochrypłym, roześmianym głosem.