Page 115 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 115

spragniony, rozumiesz, nie diabeł, lecz... lecz… – Otarł sobie twarz połą rozpię-
             tego munduru. Po twarzy ciągle spływały mu łzy. – Jestem takim nieszczęśliwym
             stworzeniem… przeklętym bękartem, opuszczonym przez Boga… – Podreptał
             chwiejnym krokiem, znikając w głębi uliczki. Mańka wyszła na zewnątrz i posta-
             wiła wiadro z wodą obok drzwi.
                – Otrzeźwiłabym go tym wiadrem – kipiała ze złości. – Co za kundel!
                Hinda nie miała siły, aby jej odpowiedzieć. Ledwo machnęła ręką, po czym
             weszła do swojego domku.
                Zaryglowała drzwi mieszkanka na poddaszu i przysunęła do nich stół, aby
             się zabarykadować.
                – Muszę coś zrobić... Muszę coś zrobić... – powtarzała zagubiona.
                Było jej słabo. Solony śledź wciąż palił ją w żołądku. Podeszła do okna i zaczęła
             się wachlować rogiem chusty, nie mogąc się uspokoić. Co ma zrobić? Dokąd
             uciec ze swoimi dziećmi? Nie było miejsca, w którym mogłaby się ukryć przed
             czyhającym niebezpieczeństwem... Ma chore dziecko. Musi zostać tu, na miejscu.
             Musi też, będąc słabą kobietą, milczeć o całej sprawie, ponieważ to wszystko
             było jej winą. To ona zaczęła rozmawiać z Wacławem, traktowała go zbyt przy-
             jaźnie, chociaż Josel Obed, sąsiad na Pociejowie, ostrzegał ją przed nim. Może
             faktycznie powinna teraz zapytać Joselego o całą tę sprawę? To mądry i silny
             mężczyzna. Tyle osób przychodzi do niego po radę, jak postępować z gojami.
             Lubią go również goje... A jednak nie wygląda na osobę, która jest w dobrych
             relacjach z Wacławem. Poza tym trudno z nim rozmawiać, zwłaszcza kobiecie.
             Nie, nie będzie z nim rozmawiać, nie będzie rozmawiać z nikim.
                Właściwie nie było o czym mówić, nie było czego opowiadać. W końcu Wacław
             niczego jej nie zrobił. Jedynie odrobinę pogadał. Hinda przesadza, zareagowała
             histerycznie z powodu zmęczenia. Następnym razem już będzie wiedziała, jak
             należy obchodzić się z gojami. Pozbędzie się go, w czym dopomoże jej Najwyż-
             szy. Bo czyja pomoc może się równać Jego pomocy? Nie była od nikogo zależna
             poza Najwyższym. Więc naprawdę nie miała się czego obawiać, powinna tylko
             bardziej ufać. Najwyższy zapewne uzna za zabawne to, że zabarykadowała drzwi
             stołem. Więc ona zaraz ten stół przesunie z powrotem na miejsce, aby dzieci
             nie zadawały jej rano żadnych pytań. Nie będzie na próżno obciążać ich serc.
                Cichutko przesunęła stół. A jednak Jankew obudził się i usiadł na łóżku,
             przecierając oczy.
                – To ty, mamusiu? – zapytał.
                – Tak, to ja – szepnęła. – A któżby inny?
                – Śniło mi się, że Asmodeusz wskoczył przez okno i tak głośno zdzierał z ciebie
             sukienkę, że aż mnie obudził.
                – Zdzierał ze mnie sukienkę? – Serce w niej stanęło. Ze wszystkich sił starała
             się zapanować nad sobą. – To był tylko sen, wiesz o tym bardzo dobrze.
                Uśmiechnął się szeroko, gdy w ciemnościach ujrzał, że matka kładzie się
             do łóżka.                                                             115
   110   111   112   113   114   115   116   117   118   119   120