Page 114 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 114

– Zostań... Posiedź jeszcze parę minut – prosił ją. – Zlituj się nade mną,
           Hindo. Kiedy na mnie patrzysz... czuję się dobry, czysty. – Ponownie usiłowała
           wstać, ale ją przytrzymał. – Siedź, powiedziałem! – lamentował.
             Zdobyła się na odwagę i odpowiedziała mu pewnym głosem:
             – Ale jeśli pan komendant chce być dobry, to nie może tak mnie straszyć
           i zabraniać mi powrotu do moich dzieci. Pan... pan wie, że mam chorego synka.
             – Przestraszyłem cię? Nie jestem dla ciebie dobry? – podniósł na nią za-
           płakane oczy.
             Hinda zdała sobie sprawę, jak śmiesznie, jak komicznie oboje wyglądają. Ale
           daleko jej było do śmiechu.
             – Oczywiście... oczywiście… – mruknęła – bardzo mnie pan przestraszył.
             – Powiedz mi, w jaki sposób? Powiedz mi! Ponieważ chcę patrzeć na twoje
           dobre oblicze i w twoje oczy...? Aby ogrzać nieco moje zmarznięte serce...? Bo
           chcę być blisko tego światła, które z ciebie promieniuje?
             – Ale... ale, panie komendancie, pan nie wie, co pan mówi. Jestem pełna
           ciemności… – jej oczy napełniły się łzami.
             – Jesteś moim dobrym światłem – powtórzył.
             – Nie ma we mnie dobrego światła – potrząsnęła głową, jakby i ona była
           pijana. – Jestem kobietą o złamanym sercu… pyłkiem ziemi… nieszczęśliwą,
           brzydką Żydówką, którą możesz rozdeptać swoim butem... kiedy ci się zachce…
             – Jesteś najpiękniejszą świętą Panienką Maryją...
             – Obrażasz mnie... Obrażasz i ją tym porównaniem.
             – Jesteś tak święta, że aż chce mi się płakać – dalej szlochał. – Oddałbym
           swoje życie za ciebie... Teraz, tu, na tym miejscu. W tej chwili. Rozkaż mi tylko,
           święta Maryjo, ratuj mnie… – Jego ramiona mocno drżały.
             – Nikogo nie mogę ocalić... Nawet mojego dziecka... ani siebie samej – mówiła
           bełkotliwie. – Nie widzisz, że jestem w twoich rękach? Tak, to ty lepiej zlituj się
           nade mną, nad moimi dziećmi i pozwól mi odejść. Proszę cię, panie komendancie.
           Niech mnie pan nie dręczy.
             Znowu wstała, drżąca i cała w spazmach. Tym razem jej nie zatrzymywał,
           ale również się podniósł.
             – Nie możesz tu ze mną zostać jeszcze przez chwilę? – spojrzał na nią pro-
           szącym, załzawionym wzrokiem, wykrzywiając twarz w dziwacznym grymasie.
           Jego hetmańskie wąsy zwisały w nieładzie.
             – I tak siedziałam tu już za długo. – Otarła twarz brzegiem chusty. – Niech
           pan tyle nie pije, panie komendancie. Na trzeźwo zobaczy pan, jak rzeczy wyglą-
           dają naprawdę i będzie pan się śmiał z tego, co mi pan powiedział dzisiejszego
           wieczoru.
             – Nieprawda, Hindo – pokiwał głową, idąc za nią, kiedy zebrawszy się na
           odwagę, zrobiła kilka kroków w kierunku swojego domu. – Piję dotąd, aż się
           staję prawdziwie trzeźwy, nie pijany. Rozumiesz, kobiecinko? Wówczas widzę,
    114    jakie rzeczy są naprawdę. Ponieważ nie diabeł, który we mnie siedzi, jest tak
   109   110   111   112   113   114   115   116   117   118   119