Page 107 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 107

kwitnący bez, który tak lubiła. Było już dość późno, ale dni stawały się coraz
             dłuższe i Hinda wciąż wyraźnie widziała drzewa i krzewy. Teraz, po zachodzie
             słońca, kolor książek stał się szczególnie szlachetny, miękki.
                 Hinda widziała zakonnice spacerujące pomiędzy rabatami kwiatów. Niektóre
             wciąż jeszcze pracowały pomiędzy krzewami, obcinały je i okopywały ziemię.
             Przypomniała sobie ostatnie chwile, kiedy nie posiadając się z gniewu, zazdro-
             ściła tym milczącym postaciom opanowania i spokoju, które malowały się na ich
             twarzach i wyrażały w ruchach, jakby ból nigdy nie był częścią ich życia. Teraz,
             w tym momencie, już im nie zazdrościła. Wiedziała, że nie mogłaby tak żyć, takie
             życie nie miało żadnego sensu. Według niej piękno Boga można było pojąć, oce-
             nić jedynie przez pryzmat życia, które toczy się po tej stronie zakonnego muru.
             Wydało się jej, że rozpacz i łzy to sól, która pozwala poczuć prawdziwy smak bytu.
             Oczywiście, kiedy życie nie jest zbyt słone – jak ten śledź, którego zjadła na pusty
             żołądek i który teraz palił jej wnętrzności tak mocno, że nic więcej nie czuła poza
             bólem wypełniającym tę pustkę. Szukała spokoju, ale nie takiego, jaki osiągało
             się, odwracając się plecami od brzydoty, strachu, cierpienia i smutku. Chciała
             również nauczyć się i to przyjmować jako posmak Wszechmocnego, poddawać
             się temu bez gniewu, bez rozgoryczenia i bez względu na karę chwalić Stwórcę.
                 Jeśli Hinda komuś prawdziwie zazdrościła, to mężczyznom. Oni potrafili czuć
             się tak zjednoczeni z Wszechmocnym, że nigdy, ani przez moment, nie wahali
             się, nie mieli żadnych wątpliwości. „Jeśli Bóg jest sprawiedliwy, to i jego wyroki
             są sprawiedliwe”. Zazdrościła zmarłemu mężowi, który z tak ogromną ufnością,
             tak cicho i spokojnie, wpłynął w głęboką otchłań milczenia, jakby wypełniała ją
             nie ciemność, lecz kojące światło.
                 Takiego właśnie spokoju, takiego poddania się Hinda nie była w stanie osią-
             gnąć. Choć życie nauczyło ją podnosić się z nieszczęścia raz za razem, a nawet
             nauczyła się już, jak pogodzić się ze stratą męża, to jednak wiedziała, że nie jest
             i nigdy nie będzie gotowa pogodzić się ze stratą dziecka. Na samą myśl o tym
             wszystko w niej drżało z przerażenia. Przegoniła tę myśl i głęboko odetchnęła
             zapachem dochodzącym z głębi ogrodu zakonnic. Takie myśli nie pasowały do
             tego wspaniałego wiosennego wieczoru, kiedy cały świat czeka na spełnienie
             obietnic i nadziei. Musi pozwolić nadziei rozkwitnąć, zabliźnić tę ziejącą ranę
             w sercu. Uśmiechnęła się bladym, słonym od łez uśmiechem. Poczuła, że solony
             śledź pali jej wnętrzności.
                 Zauważyła Mańkę Praczkę siedzącą w dole na progu chaty. Dzieci Mańki
             bawiły się z dziewczynkami Hindy i z kilkoma innymi dziećmi w stojącej naprze-
             ciwko, porośniętej trawą ruinie spalonej chałupy praczki. W ten niedzielny wieczór
             Mańka była wystrojona w świąteczne ubranie.
                 Hinda pomyślała o swojej przyjaciółce Dziobatej Nechli i o innych kobie-
             tach, które często zachodziły posiedzieć z nią wieczorami. Pozwalały się jej
             wygadać, płakały razem z nią, próbując ulżyć jej sercu. Była im wdzięczna.
             To błogosławieństwo żyć wśród swoich, którzy są niemal jak rodzina, dzieląc z tobą   107
   102   103   104   105   106   107   108   109   110   111   112