Page 106 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 106

Właśnie nadeszła wiosna. Wróciły bociany i wbrew jej woli zmysły zaczęły się
           powoli w niej budzić, wydobywać z otchłani obojętności, mroku. Zapłonęła iskra
           nadziei: ocali dzieci dzięki sile swojej miłości, a także dzięki miłości Wszechmo-
           gącego.
              Przestała się troszczyć o sklepik. Pozwoliła chłopcom zajmować się nim po
           powrocie z chederu. Albo prosiła sąsiadki na Pociejowie, aby rzuciły okiem, gdy
           biegła do domu, aby pobyć z Icielem. Wszystkie wieczory spędzała na poddaszu,
           przygotowując posiłek na nadchodzący dzień, naprawiając dziecięcą odzież
           i nieustannie dodając dziecku otuchy, karmiąc je i zabawiając.
             Pozostałe dzieci unikały jej, jakby próbowały obronić się przed rozpaczą,
           która czyhała w domu. Ona była zadowolona, bo nie chciała ich mieć przy sobie,
           aby przypadkiem nie podłapały choroby. A także... bo w ten sposób stwarzały
           jej możliwość oddawania się własnej żałobie, gdy tylko Iciele zasnął. Była za-
           dowolona, że zrzuciły ciężar ze swoich serc. Jeśli czas był litościwym lekarzem
           duchowych ran, to szybciej pomagał dzieciom niż dorosłym, zwłaszcza jeśli
           wspierała go w tym wiosna.
              Żałoba i troski tak ją zmęczyły, że ledwo miała siłę na to wszystko, co musiała
           zrobić, a poza tym zajmowało jej to więcej czasu. Ostatnio też ledwo co jadła, po
           prostu o tym zapominała. A kiedy sobie przypominała, to była zadowolona, że nie
           czuje głodu. W sklepiku zarabiała niewiele. Bywały dni, kiedy musiała pożyczyć
           kilka kopiejek na chleb od Dziobatej Nechli czy też od sąsiadki na Pociejowie.
           A to, co udało się jej zarobić, od razu wydawała na nabiał, który uważano wów-
           czas za jedyne lekarstwo na chorobę Icielego.
             Dzisiaj wieczorem, gdy Iciele zasnął, Hinda usiadła na stołku przy otwartym
           oknie. Była bez sił, ledwo mogła oddychać, a w głowie jej się kręciło. Nagle do
           jej nozdrzy dotarł zapach bzu. Umysł kobiety obudził się i poruszył, a zaraz po
           nim – żołądek. Była głodna. Tak, czuła, jak głód wypełnia jej wnętrze. Dziwiła
           się temu i była na siebie zła. Miała tylko po kawałku chleba dla każdego dziecka
           i śledzie, aby nakarmić je przed snem. Głęboko wchłonęła zapach bzu, jakby
           chciała napełnić nim swój żołądek. Zakręciło się jej w głowie, zrobiło się słabo.
           Pomyślała, że nie ma prawa tak dalej żyć. Co będzie, gdy się, broń Boże, załamie?
           Czy to jej wina, że jest tylko człowiekiem, że ludzkie ciało należy karmić, gdy się
           chce, aby pracowało jak należy? Musi znaleźć w sobie siłę, aby zatroszczyć się
           o swoje biedne ciało, bo dzieci potrzebują zdrowej matki.
              Wstała, podeszła do słoja ze śledziami i ukroiła sobie połówkę jednego. Zanio-
           sła do okna kwaterkę kawy z cykorii wraz z połówką śledzia i zasiadła do swojej
           uczty. Popiła solonego śledzia jeszcze jedną kwaterką kawy i stwierdziła, że się
           najadła. Czuła się dobrze, poprawił się jej nastrój. Mglista tęsknota, aby otworzyć
           jedną z gdzieś zarzuconych książek, zaczęła dręczyć jej umysł, ale otrząsnęła
           się z niej. I tak nie będzie wiedziała, co czyta. Robaczki liter przesłonią mgłą jej
           wzrok i skierują pamięć ku dniom, kiedy rodzina jeszcze była cała...
    106       Przysunęła się bliżej do okna i zajrzała do ogrodu zakonnic, aby zobaczyć
   101   102   103   104   105   106   107   108   109   110   111