Page 104 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb "Bociany. Opowieść o sztetlu”.
P. 104

gdy Jankew był na górze, na poddaszu, by zobaczyć rozświetlone twarze swoich
           bliskich – usłyszał głos nauczyciela:
              – Gdzie jesteśmy, Jankew?
             – Przy drzwiach! – wykrzyknął gorąco, całkiem zatopiony w swoim wyobrażeniu.
              Dopiero wtedy usłyszał śmiech chłopców i zobaczył, gdzie naprawdę był. No,
           czy musiał opowiadać matce, dlaczego rebe go uderzył? Jakie to miało teraz
           znaczenie? Teraz tylko jedno było ważne: nie pozwolić, by takie poniżenie zdarzyło
           mu się ponownie. Postanowił więc powiedzieć Hindzie, że więcej do chederu nie
           pójdzie. Nic nie odpowiedziała, jak gdyby go nie usłyszała. On wiedział jednak,
           że słyszała jego słowa. Nie przejęła się nimi. Po prostu. Patrzyła na niego jak na
           mięczaka, tak jak wszyscy inni.
              – Powiedziałem, że więcej nie pójdę do chederu! – powtórzył głośniej.
              – Słyszałam, co powiedziałeś – odpowiedziała. – Do jutra rana, daj Boże, nie
           musisz iść.
              Właśnie tak. Co spodziewał się od niej usłyszeć? Odstawiła miskę z zupą,
           którą trzymała w dłoni, wstała, podeszła do niego i objęła go tak delikatnie, że
           rozpłynął się zupełnie w jej ramionach. Łzy popłynęły mu z oczu.
              – Nie wygłupiaj się, chłopcze – powiedziała ciepłym głosem. – Naprawdę my-
           ślisz, że nie pójdziesz więcej do chederu? Idź, umyj się i zjedz chociaż trochę.
             Chciała zaprowadzić go do miednicy z wodą, by umył ręce, ale, mimo że
           odrywanie się od niej sprawiało mu ból – potrzebował jej bliskości bardziej niż
           kiedykolwiek – to potrząsnął mocno ramionami, by oswobodzić się z jej objęć.
             – Nie wrócę tam! – wykrzyknął.
              Chociaż w brzuchu mu burczało z głodu, a jego ciało i dusza pragnęły chociaż
           odrobiny ciepłej zupy kartoflanej, chwycił kaftan i wybiegł z izby.
                                              *
              Nadszedł poranek. Kuchnia się rozgrzała, ale na poddaszu było zimno. Wiatr
           i mróz wiały przez szpary w ścianach i w dachu. Szyby wyglądały jak pozbijane
           ze sobą bryły lodu. Jankew źle spał w nocy. Znów śnił o tym, że znalazł skarb.
           Tym razem jednak znalezisko, choć błyszczało jak diament, podobne było do
           kawałka żelaza i mroziło go w palce. Zobaczył też koszmarną postać, czy to reb
           Szapsela, czy samego diabła, goniącą go, gdy biegł śliską uliczką. Od razu, gdy
           otworzył oczy, przypomniał sobie, co przydarzyło mu się wczoraj.
              Krzyknął głośno i wyraźnie, by dać znać Hindzie, która szykowała Icielemu
           kawę z cykorii:
              – Nie idę więcej do chederu!
             – Żydowski chłopiec musi chodzić do chederu. Żyd nie ma czego szukać na
           świecie, jeśli nie chce uczyć się boskiej Tory – prosiła go.
              Kiedy ani to, ani błaganie, by nie ranił jej już i tak złamanego serca, nie
           pomogły, a Jankew upierał się przy swojej decyzji – Hinda zawołała swoich
           starszych synów, żeby pomogli jej go przekonać. Iciele powiedział parę mądrych
    104    słów swoim zachrypniętym głosem, przerywanym wilgotnym kaszlem, podczas
   99   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109