Page 93 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 93

mnie z powrotem i wszystko zaczyna się jakby od początku. Jak powiedział
             Szymszon Bekel, biedakom chleb zawsze spada masłem do dołu.
                Stałem na środku ulicy. W głowie kołatała mi jedna myśl: dokąd iść? Zaczęło
             padać. Najpierw pojedyncze krople, jakby chcąc sprawdzić moją reakcję. Kiedy
             deszcz wyczuł moją bezsilność, zaczął się wzmagać. Dobrą rzeczą w deszczu
             jest to, że zazwyczaj moknie się tylko raz, po czym nie ma to już znaczenia.
             Nie mogąc się opanować, moje nogi ruszyły biegiem w stronę knajpy Szmila
             Griba. Po prostu nie zauważyłem, jak się tam dostałem. Dopiero gdy stanąłem
             przed drzwiami, zawahałem się, czy wejść do środka. Jak mnie przyjmą, kto
             tam przebywa, kogo zastanę. Wszystko było takie znajome, a jednak takie
             obce. Światło wypadające przez drzwi mrugnęło do mnie, szyld nad knajpą
             zakołysał się na wietrze, jakby zdziwiony i nierozumiejący, nad czym się tu
             zastanawiam. Przecież tutaj jestem u siebie i nigdy nie uda mi się od tego
             uciec. Dałem się przekonać.
                Ostrożnie uchyliłem drzwi i stanąłem w progu z ręką na klamce, w każdej
             chwili gotów do ucieczki. Serce waliło mi mocno z podniecenia. Boże, jak
             cudownie, że jest na świecie jedno miejsce, gdzie nic się nie zmienia. Szmil Grib
             stał za kontuarem w tym samym poplamionym i wygniecionym fartuchu.
             Jedyną zmianą, jaka w nim zaszła, była ilość włosów na głowie. Na jego czaszce
             tańczyły cętki światła, w ustach trzymał zapalonego papierosa. Zawsze mnie
             dziwiło, jak można rozmawiać z zapalonym papierosem w ustach. Chciałem
             powiedzieć coś w rodzaju: „Spójrz na mnie, Szmilu, to ja Awrum Lajb, cieszę
             się, że cię odnalazłem. Czuję się tak, jakbym nigdy nie wyjechał z Łodzi. Cu-
             downie cię widzieć. Nie tylko ciebie, ale i wszystko, co jest w knajpie, nawet
             papiery rozrzucone pod stołem”. Ale z powodu papierosa i dymu kręcącego
             się przy oczach Szmil w ogóle mnie nie widział. Rozmawiał z kimś siedzącym
             w kącie w towarzystwie dwóch mężczyzn. Na stole stały talerze z racucha-
             mi, a koło nich parę butelek piwa. Ich twarzy nie widziałem. Zakrywały je
             kapelusze nasunięte z przodu aż na brwi. Szmil odwrócił na chwilę głowę.
                – Awrumie Lajb, gewałt! Co ty tu robisz, mały skurwysynu? Zarazo jedna,
             gówniarzu, to ty? Jaki diabeł przyniósł cię z powrotem?
                Wypłynął z niego potok przekleństw. Do przeklinania dołączyło kilku
             innych mężczyzn siedzących w kącie. Słowo „skurwysynu” powtórzyło
             się kilka razy, na wszystkie tony, począwszy od zdziwienia po radość i za-
             skoczenie. Dwóch wstało z kąta i podeszło do mnie, byli to Biały Heniek
             i Berl Szleper, o którym opowiem trochę później i tylko same dobre rzeczy,
             bo warto, żeby wszyscy wiedzieli. Awrum Czomp skinął zapraszająco ręką.     91
   88   89   90   91   92   93   94   95   96   97   98