Page 239 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 239

Mają wolność, żeby urządzać pogromy, zabijać dzieci, kobiety i starców.
             Chwaci bez gaci.
                – Ale Bronka taka nie jest – zastrzegam.
                Herszel uśmiecha się.
                – No dobra, Awrumie Lajb, wyjątek potwierdza regułę.
                Herszel jest komunistą. Gdzieś walczy, ale nie zdradza mi gdzie. I jeśli
             komuniści zwyciężą, na świecie będą żyć tylko szczęśliwi ludzie. Nie będzie
             prostytutek, nie będzie ubogich, nie będzie ciemiężonych. Cały świat będzie
             jak jedna wielka rodzina. Herszel ma syna w Ameryce. Nie ma z nim kontaktu.
             Nie zdradza mi dlaczego. Kobieta, która podaje nam herbatę, jest jego drugą
             żoną. O pierwszej nie chce mówić.
                – Herszlu, nie wyjdę stąd bez butów Bronki.
                – Zaczekaj tu godzinkę, najwyżej dwie. Przerobię te buty na nowe. Robię
             to tylko dla ciebie. Polakom z zasady nie naprawiam butów.
                Pokoik, w którym pracuje Herszel, jest bardzo mały. Na górze, tuż pod
             sufitem małe okienko przepuszcza trochę światła przez zakurzone szyby.
             Herszel twierdzi, że umyślnie tak jest, bo jeśli wpadnie więcej słońca, to
             się tutaj nie zmieści. Przez otwarte drzwi widzę po drugiej stronie ulicy
             dziewczyny siedzące na długim balkonie. Po lewej siedzi Bronka otulona
             w fioletowy płaszcz. Ciotka ma na sobie szary płaszcz i kapelusz w tym sa-
             mym kolorze. Koło niej Stefa i Eleonora. Za nimi mała Laura, chyba znów
             skłócona z matką. Obok nich siedzi nieznana mi kobieta. Nie ma żadnych
             wątpliwości, że Bronka jest najpiękniejsza. Nie słyszę ich głosów, ale po
             gestach rąk i ciał widać, że się kłócą. Zawsze się kłócą. O wszystko. O krze-
             sło, o pończochę, o szminkę, nawet o spinkę do włosów. Z daleka ich gesty
             przypominają ruchy teatralnych kukiełek. Kiedy zaczęły się okładać, z głębi
             serca życzyłem Bronce, żeby pozabijała resztę. Z daleka posyłam jej całusy
             na zachętę.
                Nagle balkon zniknął. W jego miejscu zieje ogromna dziura, która wygląda
             jak rana. Chwilę później dziura też znika w chmurze gęstego pyłu. Wokół
             domu widać mnóstwo ludzi. Biegają w panice, wymachując rękami, krzyki
             docierają aż do mnie:
                – Balkon się zawalił! Balkon się zarwał!
                Jestem zszokowany. Nie rozumiem, co się wokół dzieje. Mnie to nie do-
             tyczy. W oddali słychać już ambulansy na sygnale. Konna policja stara się
             odepchnąć tłum. Mężczyzna w czarnym garniturze, o wyglądzie grabarza,
             mówi cicho:                                                           237
   234   235   236   237   238   239   240   241   242   243   244