Page 307 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 307

sami: zwłoki koni, wnętrzności krów… odór ludzkich zwłok… swąd osmolonej
             ludzkiej skóry.
                Tak, tutaj w tym lasku brzozowym serce rozdzierane było przez salwy szczęścia
             i – w tym samym czasie – przez tamte pierwsze salwy karabinu, który nauczył
             się trzymać… Karabin, który stał się częścią jego ciała, jego rytmem – częścią
             jego tchnienia. A pociągnięcie za cyngiel przychodziło tak łatwo, tak prosto jak
             skinienie powieką.
                Im goręcej, im namiętniej pieścił Binele, tym uporczywiej, tym przeraźliwiej
             pamięć Jankewa wsysała się w tamtą rzeczywistość, brutalnie ciągnęła na
             powrót do tej godziny triumfu, godziny porażki, do tego absolutorium, kiedy
             ukończył „edukację grzechu” zdobywając trofeum: bosego trupa w zatkniętej
             czapce z czerwoną gwiazdą…
                Ze złością chwycił Binele za rękę i pociągnął ją ze sobą przez lasek, przez
             pola, w kierunku ruin, które kiedyś były domem Joela Kowala.
                Z kuźni obok wiaty, w której Joel trzymał swoje krowy, nie pozostał nawet
             ślad. Wszystko porosło trawą. Żółte mlecze i chabry wesoło puszczały oko z tej
             ciemnej zieleni. Chłopi, jak widać, rozgrabili wszystko niedługo po śmierci Joela
             i jako pamiątka pozostała jedynie Joelowa chatka, z której ostał się tylko czwo-
             robok przegniłych, wyszczerbionych desek, bez dachu. Nowy kowal, goj, miał
             swój warsztat bliżej miasteczka, obok tartaku.
                Wysoka trawa wyrosła w miejscu, gdzie stało kiedyś łóżko Joela. Obok: kupka
             gruzu z gliny i kamieni, garść żelastwa i połowa poczerniałego stelażu z pieca Joela.
                Rozpostarli chustę Binele na kępkach wilgotnej od rosy trawy i usiedli. Dłonie
             splotły się szukając skóry, ciała. Próbował zdjąć z niej sukienkę, ale zaplątał
             się w fałdach, pogubił w guzikach. Zaśmiała się dźwięcznie i jednym zgrabnym
             ruchem ramion sama się z niej wyswobodziła, a potem ze wszystkiego, co na
             sobie miała, po czym pomogła i jemu… Jęcząc, dysząc – czerpał przyjemność
             z odczuwania każdą komórką swojej skóry jej skóry, z odczuwania jak chłodzi,
             a zarazem parzy wilgoć rosy. Chciwa i zgłodniała oddała mu swe usta, ramiona
             podtrzymujące jego głowę, nogi, aby trzymał między nimi swoje, oddała mu siebie,
             triumfalnie, odświętnie, tracąc rozeznanie, które części ciała są jej, a które jego.
                Jednocześnie pełna była zaskoczenia, zadziwienia sobą, tym oddaniem się
             z taką swobodą, tą ochoczą zgodą wobec niego, z nim. Jakże to było podobne do
             jej spotkań z Jojnem Swołoczą, podobne nawet w swej brutalności i gwałtowności
             do zbliżenia z Gajgerem – i jak nowe, jak inne, jak niepowtarzalne… i jak święte.
                A on – też tracił rozeznanie, czy jest sobą, czy jest nią. Tak go w siebie we-
             ssała, w swoją uległość i tę jej żarliwą ochoczość. Tak mocno i zwycięsko posiadł
             tę ziemię… ją.
                Jednocześnie gdzieś tam, w zakamarku pamięci płomienny blask tamtej
             nocy triumfu, nocy jego porażki… po wielkim zwycięstwie. On, pijany, między
             innymi zachlanymi żołnierzami w tamtej chałupie pełnej gołych sziks. Ich jędrne
             piersi, krągłe, białe pośladki bujają, migają mu przed oczyma jak piłeczki w ręce   307
   302   303   304   305   306   307   308   309   310   311   312