Page 230 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 230

mundury i rogatywki z orzełkiem, polscy żołnierze maszerowali i defilowali ulicami.
           Grały orkiestry, a na chodnikach stały tysiące ludzi machających chusteczkami,
           płaczących z radości i rzucających kwiaty. Tysięczne tłumy płynęły ulicami do
           kościołów, żeby dziękować Wszechmogącemu za wyzwolenie ze stupięćdziesię-
           cioletniej niewoli.
              Wygłodzone, zmęczone miasto uśmiechało się jak chory, który szczęśliwie
           przezwyciężył kryzys i już widział przed sobą dzień, kiedy znowu stanie na nogi.
           Puste kieszenie i głód już nie przerażały. Zamiast tego zamrożona na tak długi
           czas dynamiczna fantazja miasta rozbudziła się i szukała, jak tu stworzyć coś
           z niczego. Dziesiątki pustych fabryk ze sterczącymi do nieba kominami, z których
           nie wydobywał się dym, inspirowały i podsycały wyobraźnię.
              I rzeczywiście – powoli, tu i tam, z kominów zaczęło dymić, wypełniając po-
           wietrze  słodkawym zapachem i wkrótce całe miasto zostało zaciągnięte cienką
           chmurą szarości. Syreny znowu zaczęły dzielić łódzki dzień na części – na czas
           znoju i porę odpoczynku. Arterie ulic zaczęły pulsować dawnym rytmem. Łódź
           coraz intensywniej i śpieszniej uwijała się i pędziła, żeby nadrobić stracony czas
           – i zmierzała ku przyszłości.
              Rosja była zajęta sobą i niczym niedźwiedź coraz bardziej ogradzała się w swo-
           jej klatce. Rosyjski rynek pozostawał zamknięty, trzeba więc było znaleźć nowe
           rynki zbytu na miejscu – w spustoszonej, potrzebującej Polsce. Biedni i bogaci
           z takim samym rozgorączkowaniem, z jakim wcześniej uciekali z miasta, wracali
           teraz, żeby nie stracić złotych okazji, które mogły się właśnie nadarzyć. A razem
           z nimi przybywali do Łodzi szukać szczęścia Żydzi i goje z małych miasteczek.
           Rozpoczęła się gra życia. Każdy mógł grać w ruletkę szczęścia – ryzykować,
           próbować swoich sił, swojej pomysłowości. Ulice były już pełne rozdzwonionych
           tramwajów, dorożek, wozów, aut i ręcznych wózków. Chodniki zalewały niespokojne
           masy bezrobotnych, gnanych impetem ulicznego ruchu i zniecierpliwieniem. Ulice
           wyglądały jak słabe żyły i mięśnie ciała, które przygotowuje się na wpompowanie
           świeżej krwi i odzyskanie energii. Miasto było odurzone nowymi marzeniami.
              Binele dostała pracę w dopiero co otwartej fabryce. W wyzwolonej Polsce
           również nie przyjmowano do fabryk żydowskich robotników, zatrudniano jednak
           żydowskie sztoperki.
              Binele miała też teraz w Łodzi swoją prawdziwą rodzinę. Fala powracających
           z Bocianów łódzkich Żydów zabrała ze sobą część mieszkańców sztetla, a między
           nimi – Rejzele, najstarszą siostrę Binele, z mężem i dziećmi. Rejzele wyczuła,
           że w Łodzi można było się teraz dobrze urządzić i postanowiła wyrwać się z Bo-
           cianów. Przybyła do Łodzi ze swym niewielkim majątkiem i razem z mężem oraz
           dziećmi wprowadziła się do piwnicy przy samym końcu ulicy Piotrowskiej. W tej
           okolicy mieszkało więcej Niemców niż Żydów i Polaków, ale czynsze były niższe.
              Rejzele prowadziła interesy lepiej niż jej ojciec – Josel Obed, który w prze-
           ciwieństwie do niej nie miał głowy do handlu. Była kobietą, dla której żadna
    230    praca nie była zbyt ciężka. Cechowały ją: dokładność, wręcz drobiazgowość
   225   226   227   228   229   230   231   232   233   234   235