Page 639 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 639
Czerwone gorączkowe plamy pokrywają szyję Sorki. Jej czerwone usta
wyczarowują uśmiech. Wystawia głowę poza rząd, jakby chciała pokazać się
nam ze swoją sztuczką. Mama, Wierka i ja nie zamieniamy między sobą ani
jednego słówka i nie mamy odwagi na siebie spojrzeć. Ale trzymamy się kur-
czowo jedna drugiej, tak mocno, że aż boli. Teraz wiernie powtarzamy za Sorką
jej uśmiechnięty grymas. Karnawał. Twarz Hanki, ściągnięta jak wysuszone
jabłko, lśni światłem jej oczu, dwóch węgielków rozżarzonych wściekłością.
W chwili, kiedy jej stopy opuściły wagon i musnęły ziemię, zmieniła się w lwi-
cę; jak gdyby opiła się jakimś czarodziejskim eliksirem, który ją przemienił.
Maszeruje pochylona do przodu, spięta, włosy jej się jeżą, sztywne jak druty.
Jej małe ciało, mięśnie naładowane skoncentrowaną energią – tak właśnie po-
ciąga za sobą cały nasz rząd, depcząc po stopach tych, które idą przed nami.
Jest jak lwica, gotowa rzucić się na ratunek swojej porcji łupu – swojego życia,
życia Sorki.
Odzywa się nagle do Sorki:
– A ty nie widzisz, że twoje własne plecy są zgarbione? Wspieraj się na mnie,
ile chcesz, ale wyprostuj się! I nie włócz nogami, słyszysz?
Sorka kręci głową. Czoło błyszczy jej czerwono. Usta są całkiem sczerniałe.
Niezgrabnym ruchem wypycha pierś do przodu.
Nie zdejmuję oczu z Hanki i Sorki, bo nie potrafię patrzeć na mamę i Wierkę
w tych tak cennych chwilach. Żadnym sposobem nie potrafię. Boję się, że się
rozkleję. Ich widok jest nie do zniesienia. Mama trzyma mnie tak mocno, że
mogę wyczuć każdy z jej palców wbijających się w ciało na mojej ręce. Zdaje się
być dużo wyższa ode mnie, zdecydowanie wyższa i silniejsza.
Jesteśmy przy bramie. „Arbeit macht frei”. Litery kłują mnie w oczy. Te-
raz można zobaczyć orkiestrę wewnątrz, obok płotu. Muzycy noszą pasia-
ste, piżamowe ubrania. To mężczyźni czy kobiety? Ta cyrkowa kapela zda-
je się płynąć ku nam, bliżej i bliżej, płynąć do głowy węża, naszej kolumny,
która wystawia swego rodzaju rozwidlony, szpiczasty język, jeden szpic na
prawo i drugi na lewo; jeden wycelowany w bramę – do życia, a drugi? – dru-
gi składa się z kobiet i dzieci, które drepczą w dal. Język wystawiony, by kła-
mać, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boga. Chyba że Bóg sam
jest diabłem.
Zielone ramię ze swastyką na czerwonej opasce miga mi przed oczami. Wi-
dzę kobiety i dzieci oddzielające się od czoła kolumny. Między nimi dostrzegam
madame Felicję. Idzie sama. Kapłanka świątyni sztuki wkracza do świątyni
mordu, by zostać złożoną w ofierze dla muzy Zła. Spoglądam za nią tylko przez
krótką chwilę, bo oto dostrzegam ramię opasane swastyką – i dłoń, która się
unosi. Ostrożnie, naprawdę delikatnie, dłoń ta wyciąga niemowlę z rąk Soni.
To tak lekki, tak miękki ruch, jak gdyby dłoń ta wyjmowała lekką poduszeczkę
z Soninej piersi. Niemowlę, odurzone wywarem z maku, który Sonia podała mu
w pociągu, śpi z otwartą buzią. 637