Page 637 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 637

w ich niebieskich oczach zapłonąłby ciepły blask na widok malutkiego szczurzę-
             cia, tulącego się do piersi szczurzej mamy. Te roboty, tak elegancko i schludnie
             ubrane, z czystymi rękawiczkami na dłoniach, wyglądają bezwstydnie ludzko.
             Ale to nie są ludzie. Należą oni do całkiem innej rasy, albo może są szumowiną
             starej? Kim oni są? Czym oni są? Jeśli mają serca i mózgi, to co się w nich dzieje
             w tym właśnie momencie? Dowiedzieć się tego jest sprawą najwyższej wagi. Los
             świata od tego zależy – aczkolwiek nie jest to już w żadnym razie ważne dla nas.
                – Trzymajcie się mocno razem! Nie puszczajcie! – zachęca nas Noniek,
             trzęsąc się jak osika. Jego drobna twarzyczka jest tak przeźroczyście blada, że
             brązowa czupryna nad jego czołem wydaje się czarna.
                – Puśćcie. Czas odpuścić – słyszę szorstki głos mężczyzny stojącego do-
             kładnie za mną.
                Esesman zaciska dłoń na Twojej ręce, Abraszo, jak szczypce. Popycha Cię
             w kierunku kolumny mężczyzn, która formuje się paralelnie do naszej w pewnej
             odległości. Masz głupi uśmiech na twarzy, kiedy machasz ręką i wołasz coś do
             nas. Jesteśmy zbyt głusi, żeby Cię dosłyszeć.
                Całus od Marka. „Pamiętaj, że Cię kocham!” – to jego ostatnie słowa do mnie,
             kiedy wysoki esesman odciąga go od nas. Gabi też wkrótce zostaje oderwany od
             Soni i niemowlęcia. Robi ruch, jak gdyby był gotów rzucić się na esesmana, ale
             może tak mi się tylko wydaje. Zaraz potem cios urękawicznionej niemieckiej dłoni
             pada na twarz Gabiego, cios, którego tak się bałam. Po tym ciosie nadchodzi
             jeszcze kopniak w jego plecy. Gabi, głową zwrócony ku Soni, ku nam, dołącza
             do kolumny mężczyzn.
                Esesman jakimś sposobem nie od razu zauważa tatę i Nońka, trzymamy ich
             jeszcze przez parę minut w naszych rękach. Kiedy ich odkryto i odciągnięto?
             Patrzę, widzę, i wkrótce nie wiem już, jak to się stało. Pamięć przestaje reje-
             strować. Śrubki wspomnień na chwilę się odkręcają. Jestem jednością z wielką
             pustką ponad naszymi głowami. Gapię się na kolumnę mężczyzn naprzeciw
             i niewidzącymi oczami szukam taty i Nońka, i nie mogę ich dostrzec w rzece
             ojców, braci, synów i ukochanych.
                Tu, w rzece kobiet i dzieci, nie daje się słyszeć żaden dźwięk, żaden jęk, żaden
             pisk. Kobiety zapominają o swojej zdolności wylewania łez. Łzy tu nie przynależą.
                „Naprzód marsz!” – esesmani wykrzykują rozkaz w kierunku naszej kolumny.
             Cisza staje się tak ciężka, tak naładowana niemożliwym do zniesienia napięciem,
             że zdaje się, jakby lada chwila nieziemska eksplozja miała rozerwać powietrze.
             W otępieniu odczuwam nacisk tej ciszy, napierającej na mój mózg ciężarem
             rzeczywistym i prawdziwie dotkliwym. Ruszamy naprzód. Naprzeciw mnie wlecze
             się Sonia z dzieckiem na ręku. Malka i Balcia ją podtrzymują. Ich piątkę uzupeł-
             niają obok dwie obce kobiety, matka i córka. Mocz cieknie Soni spomiędzy nóg.
                Mama i Wierka idą po mojej lewej, a obok nich wloką się naprzód Hanka
             i Sorka. Poranny wiatr wstrzymuje oddech, czy też zostaje uduszony w gęstwie
             powietrza, które napiera na głowy. Serce nieomal wyskakuje mi z piersi. Pulsuje   635
   632   633   634   635   636   637   638   639   640   641   642