Page 551 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 551

– Czy to możliwe, że wszelkie ideologie pozostały niezmienne? Jakby nic się nie
             wydarzyło?
                – Czego chcesz? – odezwała się ostro Malka. – Żeby Hitler wyrżnął też nasze
             ideały?
                – Masz na myśli nasze chimery. Jak dawno temu sama miałaś wątpliwości?
                – No, wyleczyłam się z nich razem z chorobą poobozową.

                                              *

                James tego popołudnia przyszedł późno. On i Miriam poszli na spacer do lasu.
             Wszystkie miejsca w lesie, gdzie zwykła chadzać samotnie, podczas spacerów
             z Jamesem wyglądały zupełnie inaczej. Ścieżki, drzewa, krzewy, dzikie kwiaty
             i niebo, które zaglądało przez gałęzie – wszystko było inne. Nawet mech pod
             stopami zdawał się bardziej miękki, gdy chodzili po nim wspólnie. Cała przyroda
             wyglądała, jakby przejęta była jakimś ciepłem. Miriam nie mogła się nadziwić,
             jak zgrani wydają się z Jamesem. On był wobec przyrody sentymentalny, a gdy
             opowiadał o Anglii, najczęściej opisywał angielskie landszafty. Odmalowywał
             przed nią zielone, pagórkowate pola i powiadał, że gdy mieszkał w Sheffield,
             w każdy weekend chadzał na piesze wycieczki, nocował w pobliskich wioskach
             i nazajutrz innymi drogami wracał do domu.
                Tego dnia byli w lesie sami. Pogoda nie była najlepsza. Chmury, które zebrały
             się na niebie, spowiły powietrze szarą ciemnością. Pomiędzy krzewami nie kryły
             się całujące pary. W ostatnim czasie, odkąd ona i James „rozwiązali kwestię
             polską”, prowadzili śmielsze, wesołe pogawędki. Ale tego dnia James zdawał się
             wyjątkowo milczący. Następnie, po długiej ciszy, poinformował Miriam:
                – Mam transfer… Opuszczam jutro Bergen-Belsen. Bardzo żałuję…
                Kilka razy powtarzał: „Naprawdę żałuję…”.
                – O – wydała z siebie zdławiony dźwięk. – Ja też. Żałuję…
                Dalej szli w milczeniu, tylko od czasu do czasu zamieniali słowo czy dwa,
             aby podtrzymać utykającą rozmowę. Usiedli na mchu pod drzewem, spoglądali
             na siebie ukradkiem i wsłuchiwali się w ciszę. W szelest liści. Świergot ptaków.
             „Nigdy więcej tu nie usiądziemy” – pomyślała. Zaczęło padać. Wstali i przytulili
             się do pnia drzewa.
                – Dlaczego musi padać właśnie dzisiaj, podczas naszego ostatniego spo-
             tkania? – zapytał.
                – Deszcz jest ładny – odpowiedziała z bladym uśmiechem.
                – Lubię czytać twój uśmiech – powiedział.
                – Co z niego wyczytujesz?
                – Melancholię deszczowego smutku.
                Milczeli. „Kwestia polska” była rozwiązana i brakowało już czasu na zawiązanie
             nowej „kwestii”, nieważne jak bliskiej ich sercom. Deszcz rozpadał się. James
             zdjął rdzawo-zielony beret i przykrył nim głowę Miriam.              549
   546   547   548   549   550   551   552   553   554   555   556