Page 49 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 49

rozpuściła warkocze. Ma na sobie błękitną szabesową suknię i buciki na wyso-
             kich obcasikach, których w zasadzie nie znosi, bo lubi chodzić po ziemi całymi
             stopami. Wystroiła się, aby móc sobie uzmysłowić, jak będzie wyglądać na
             dzisiejszej wieczornej uroczystości.
                Sprzedawczyni nie potrafi już powstrzymać swojego gniewu. Patrzy na Binele
             krwiożerczym spojrzeniem.
                – Ile? – pyta Binele.
                – Dziesięć – pada pełna gniewu odpowiedź.
                W sercu Binele rozlewa się głęboki żal. Jankew nigdy nie zobaczy jej jako
             eleganckiej, tajemniczej piękności. Wewnętrzna muzyka, która towarzyszyła jej
             podczas przymiarki kapeluszy, staje się smutna i melancholijna. Lecz nagle do
             jej uszu dobiegają dźwięki prawdziwej orkiestry dętej.
                „My, pierwsza brygada…” – tłum na zewnątrz podchwycił melodię graną przez
             orkiestrę. Śpiew miesza się z okrzykami „hura!” i z oklaskami.
                Coś zabrzęczało. Ostry, dźwięczący dźwięk. Nagle Binele widzi w lustrze
             swoją postać – rozbitą, popękaną, jej twarz w odbiciu rozpada się na kawałki
             jak orzech. Spadający z jej głowy kapelusz rozlatuje się w lustrze na dziesiątki
             spadających kapeluszy. Błyszczące kawałki lustra lądują u jej stóp. Stoi przed
             pustą drewnianą ramą, z której wystają kawałki szkła niczym zęby gilotyny, które
             jak noże kroją ciemną przestrzeń i kłują w oczy.
                Ktoś rzuca kamieniami w kierunku sklepiku z kapeluszami. Binele stoi jak
             zamurowana. Dziwny wiatr szaleje w jej sercu. Lustro ciągle pęka w jej wyobraźni.
             Tak rozbite podąża za nią, a to, co odbija się w nim milionkrotnie, to nie rudość
             jej włosów, ani złoto słońca wślizgującego się przez żaluzje do środka – lecz
             czerwony strach, ujęty w pustą, czarną ramę nocy w blasku lustrzanych, ostrych
             noży. Robi się jej niedobrze.
                 Stojący na straży młody chłopak chwyta ją za rękę i ciągnie w inny kąt sklepu.
             Otwiera przed nią i przed innymi klientkami drzwi do długiego, ciemnego korytarza,
             który prowadzi na sąsiednie podwórze.

                Binele wypada na zalaną światłem ulicę Piotrkowską, wprost w gęsty tłum, który
             w dniu dzisiejszym gromadzi się na chodnikach. Otumaniona, zdezorientowana,
             zaczyna się przepychać do przodu. Ogłuszające odgłosy trąb, bębnów i talerzy,
             okrzyki, gwizdy, oklaski, głośne rozmowy i śmiech docierają do jej uszu jak odlegle
             echo, jakby jej głowa była owinięta watą. Ledwo kojarzy, co się z nią dzieje.
                – Łaskawa panienko! – Słyszy, że ktoś woła zza jej pleców.
                Odwraca głowę i widzi eleganckiego mężczyznę średniego wzrostu w czarnej,
             zarzuconej na ramiona pelerynie i w wysokim czarnym meloniku na głowie, z la-
             ską o czarnej gałce w ręce odzianej w czarną rękawicę, z papierosem w drugiej.
             Czarny wąs niczym gruba kreska narysowana kawałkiem węgla odznacza się nad
             uśmiechniętymi ustami. Kiedy ich spojrzenia się spotykają, mężczyzna unosi rękę
             z papierosem w kierunku melonika, jakby chciał zdjąć go przed nią.    47
   44   45   46   47   48   49   50   51   52   53   54