Page 329 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 329

– Doprawdy? Pisze wiersze? – Broderson podnosi na Jankewa rozbawiony
             wzrok. – Jeśli tak, to niech pan będzie taki dobry, Jankewie, i przyniesie mi
             jeszcze jedną małą czarną.
                Współbiesiadnicy Brodersona również zamawiają ponownie kawę i ciasta.
             Z bijącym mocno sercem Jankew rusza do kuchni z zamówieniami, po czym zaraz
             wraca, niosąc na dłoni tacę załadowaną filiżankami kawy i talerzykami z ciastem.
             Z oddali obejmuje wzrokiem parę stolików bez obrusów, przy których siedzą po-
             grążeni w gorączkowych debatach członkowie bohemy. Śmieją się i rozmawiają
             głośno, energicznie przy tym gestykulując. Broderson siedzi pośród tego gwaru
             z nosem w zeszycie Wierki. Jedną ręką bawi się monoklem, a drugą trzyma przy
             ustach pustą filiżankę, sącząc z niej powietrze. Zbliżając się do niego, Jankew
             próbuje odgadnąć, który z wierszy Wierki w tym momencie czyta.
                Doszedłszy do stolika, Jankew serwuje zamówienia, rzucając przy tym ba-
             dawcze spojrzenia na Brodersona. Postanawia obsłużyć go jako ostatniego,
             w momencie gdy zauważy, że skończył czytać wiersz. Gdy podchodzi w końcu
             do Brodersona, stawia ostrożnie filiżankę oraz talerzyk z ciastem obok niego,
             starając się zrobić to jak najciszej, by nie przeszkodzić mu w zabraniu się do
             czytania kolejnego wiersza. Usiłuje zajrzeć przez ramię poety i zobaczyć, ile
             wierszy już przeczytał. W tym momencie jednak słyszy dźwięk podzwaniających
             o szkło noży. Rusza więc przyjmować dalsze zamówienia od innych gości. Mijają
             minuty, a jego serce wciąż wali jak szalone. Jest jednak zbyt zajęty innymi gośćmi
             i nie ma możliwości wrócić do stolika Brodersona. Jedynie z oddali może rzucać
             w jego stronę spojrzenia i ze sposobu, w jaki siedzi czy pochyla plecy, próbować
             odgadnąć wrażenie, jakie wywiera na nim to, co czyta.
                W końcu Broderson wstaje gwałtownie z krzesła, rozgląda się po sali dumnym
             wzrokiem, po czym zbliża się do Jankewa z zeszytem Wierki w ręce.
                – Ile ona ma lat? – pyta, wręczając mu zeszyt.
                – Wkrótce skończy dziesięć – odpowiada Jankew, wstrzymując oddech.
                – Jej talent jest jeszcze w powijakach, ale z pewnością go ma. – Broderson
             klepie go przyjacielsko po ramieniu. – W pana domu rośnie żydowska poetka,
             Jankewie. – Macha ręką w pożegnalnym geście i wraca do swojej kompanii.
                „Ale z pewnością go ma!” – Jankew powtarza sobie te słowa, kontynuując
             pracę. „Ona ma talent!” – mruczy. „Wiedziałem to, wiedziałem od samego po-
             czątku!”. Ogarnia go lekki, beztroski nastrój i czuje się, jak gdyby został uniesiony
             w powietrze, ponad ziemię, po której kroczy w przepoconych butach – żeby
             zakosztować największej radości, jakiej człowiek może doświadczyć w swoim
             życiu. Zmęczenie opuszcza go. Poruszając się lekko, niczym tancerz, krząta
             się między stolikami i serwuje jedzenie razem z promiennym uśmiechem. Nie
             przestaje szeptać do siebie: „Ona ma talent!”.
                Dopiero wieczorem w Capri tworzy się typowa dla tego miejsca atmosfera.
             Wtedy to przychodzą na kolację łódzcy bogacze w towarzystwie swoich żon lub
             kochanek. Pojawia się też inny rodzaj „gości”: krzykliwie ubrani kawalerowie   327
   324   325   326   327   328   329   330   331   332   333   334