Page 321 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 321

chrupać te ciasteczka, siedząc na kolanach taty w Muzie. Tata napełniał spodek
             swojej szklanki odrobiną posłodzonej herbaty z cytryną, a ja maczałam w tym
             makowe ciasteczka, które bardzo lubiłam, ponieważ nie były takie słodkie jak
             inne ciastka.
                Często myślę o „W poszukiwaniu straconego czasu” Marcela Prousta, którego
             tomy kupiłeś dla mnie u ulicznego handlarza w getcie i przyniosłeś mi w pre-
             zencie. Myślę o mocy ciastka „magdalenki”, które swym smakiem i zapachem
             potrafi otworzyć korytarze duszy i na nowo rozwinąć materię życia. Z jakim
             rozpaczliwym uporem powstrzymywałam się w kacecie od przypominania sobie
             smaku makowych ciasteczek! Bałam się, by ich zgubny czar nie naprowadził
             moich myśli na skojarzenia, które przeniosłyby mnie myślami do mojego domu.
             Jednak teraz, kiedy piszę, myśląc o Tobie, jestem właściwie zadowolona z tego,
             że mogę go wspominać…
                Abraszo, jeśli odkryjesz jakieś plamy na tej oto kartce papieru, nie są to ślady
             łez, tylko jabłkowego soku.

                                              *

                Był wieczór. Miriam kręciła się po pokoiku w swojej lazaretowej koszuli. Lekki,
             letni wiatr oddychał łagodnym, ciepłym oddechem. Czuła się dobrze. Jej współ-
             lokatorki, Marusia i Aniela, opuściły już szpital. Pokój był jej, przynajmniej przez
             jedną noc, i Miriam zdawało się, że jego ściany się rozsunęły. Nigdy nie mieszkała
             samotnie. To, że mogła być sama, działało na nią kojąco, niezależnie od tego, że
             gdzieś głęboko w niej czaił się większy niż zwykle strach przed myślami, które
             mogły ją niespodziewanie opanować. Przerażała ją perspektywa zmagania się
             ze strasznymi wizjami z przeszłości w pustym pokoju.
                Spotkała ją niespodzianka. Nagle wpadł do jej pokoju doktor Vanderhaeghe,
             jak zwykle szybkim, niezgrabnym krokiem. Miriam wskoczyła na pryczę i nacią-
             gnęła na siebie koc, zawstydzona, że zobaczy ją w szpitalnej koszuli. Nie miał
             na sobie białego fartucha, tylko czarny mundur oficerski, zapięty na wszystkie
             błyszczące guziki. Czarna czapka o łódkowatym kształcie sprawiała, że wyglądał
             na jeszcze wyższego, niż był, czyniąc jego sylwetkę podobną do zakończonej
             szpiczastym dachem wieży kościoła.
                – Chodź! – zawołał do niej uroczyście, zatrzymując się na środku pokoju. –
             Załóż swój pasiasty uniform. Będę ci towarzyszyć podczas twojego pierwszego
             wieczornego spaceru, jeśli nie masz nic przeciwko temu, mademoiselle. Właśnie
             odbywa się świętowanie zwycięstwa. Będziemy oglądać sztuczne ognie.
                Ponieważ Miriam w ogóle się nie poruszyła, podszedł do jej pryczy, wyciągnął
             spod siennika jej pasiastą sukienkę i wręczył jej.
                Milcząc, mechaniczne wciągnęła sukienkę na siebie. Doktor Vanderhaeghe
             pomógł jej zejść z pryczy. Trzymając mocno jej rękę w swojej dużej dłoni o deli-
             katnych palcach chłopca, wyprowadził ją na korytarz i zszedł z nią parę stopni   319
   316   317   318   319   320   321   322   323   324   325   326