Page 280 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 280

– Droga ferajno, idziemy do lasu sprawdzić, co można tam zobaczyć w ciemności!
             To, że Wowa podnosi taki alarm, irytuje mnie. Chcę pójść do lasu tylko z tatą;
           iść cicho, patrzeć i słuchać, nie bojąc się niczego. Mam nadzieję, że może odsłoni
           się przede mną choć rąbek tajemnicy, którą las chowa w swojej głębi. Okrzyk
           Wowy wywołuje ogromne poruszenie. Cały Stefanów szykuje się, by pójść do lasu.
             – Ubierzcie się, dzieci! Weźcie swetry! – wołają ze wszystkich stron matki.
           Ojcowie biegną do chat po latarki, harmonijki ustne oraz laski wystrugane przez
           nich samych z gałęzi.
             Wciągam w pośpiechu sukienkę i sweter, po czym chwytam tatę za rękę.
             – Chodź szybciej, będziemy pierwsi! – proszę go.
             Wychodzimy z chaty i ruszamy pędem przez pole ścieżką biegnącą pośród
           wysokich traw. Kiedy dochodzimy do strumienia oddzielającego pole od lasu
           i przeskakujemy go, wydaje mi się, że odgłos płynącej wartko wody brzmi podobnie
           do śmiechu mamy, który rozbrzmiewa podczas letnich miesięcy. Tata kładzie rękę
           na moim ramieniu. Jego blada dłoń o smukłych palcach wygląda w półmroku
           zmierzchu jak gołąb, który osiadł na mym ramieniu, by odpocząć. Przyciskam
           policzek do jego dłoni, by poczuć jej ciepło. Jest to inny rodzaj ciepła niż ten,
           którym emanują ręce mamy. Jest w nim coś solidnego, jakiś inny rodzaj czułości.
             Z tyłu, z oddali, dobiegają nas odgłosy rozśpiewanego tłumu.
             – Chodź, wejdźmy do lasu – mówię. Zdejmuję dłoń taty z mojego ramienia
           i zaczynam ciągnąć go ze sobą.
             Wchodzimy pomiędzy pierwsze drzewa. Na ich koronach spoczywają jeszcze
           ostatnie promienie zachodzącego słońca. Sosny i dęby o ciężkich, masywnych
           pniach pogrążone są w cienistym spokoju, który daleki jest jednak od zupełnej
           ciszy. Liście i igły drzew szeleszczą nad głową i pod stopami. Nawet kiedy wstę-
           puje się na dywan z miękkiego mchu, można usłyszeć cichy szmer. Słychać też
           świergotanie jakiegoś ptaka. Mam wrażenie, jak gdybym razem z tatą wkroczyła
           do pełnego tajemnic, ukrytego zamku, jakiejś tajemnej twierdzy; jakbyśmy wtar-
           gnęli w duszę obcego świata, którego strażnicy patrzą na nas ze wszystkich stron
           – świata, którego nie sposób zrozumieć, ale którego istnienie można wyraźnie
           odczuć. Nie ma bardziej satysfakcjonującego uczucia niż to, którego doznaje
           się, wkraczając do tak strasznie tajemniczego miejsca, nie odczuwając przy
           tym strachu. Oboje z tatą słyszymy pośród ciepłej ciemności tę samą muzykę
           – muzykę pełną wymownej ciszy. Ileż odcieni i niuansów posiada ta ciemność
           i iloma tonami może śpiewać ta cisza! Ileż słów znajduje się w milczeniu ojca
           i córki, którzy są sobie bliscy!
             – Dlaczego nic nie mówisz, Miriamko? Boisz się? – pyta mnie tata.
             – Nie, nie tak naprawdę – szepczę w odpowiedzi. – Tylko tak trochę.
             – Dlaczego szepczesz? Nikogo tu nie obudzisz. – Głos taty szeleści w ciemności.
             Odpowiadam mu z powagą:
             – Wiem. Wiem, że las nocą nie śpi. Ale jeśli chce się go usłyszeć, trzeba być
    278    cicho. Czyż nie, tato?
   275   276   277   278   279   280   281   282   283   284   285