Page 279 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 279

w piłkę, w klipę, biegają pośród okolicznych zapadniętych chat, obór i stodół,
             bawiąc się w ciuciubabkę, albo cwałują po prostu wokół bez tchu i radośnie
             niczym spuszczone ze smyczy psiaki, drapiąc przy tym bezustannie bąble po
             ukąszeniach komarów oraz łuszczącą się skórę na rękach i nogach.
                Od czasu do czasu spoglądam na las. Byłam w nim wcześniej z tatą, Wierką
             i Nońkiem oraz całą gromadą ojców i dzieci. Szliśmy wąską ścieżką między
             drzewami, zbieraliśmy jagody i wrzucaliśmy je prosto do ust. Bawiliśmy się w grę
             skautową i śpiewaliśmy piosenki. Jednak teraz, o zmierzchu, kiedy kopuła nieba
             przybiera zielono-granatową barwę, a z wieży wiejskiego kościółka niesie się
             dźwięk dzwonu, las wygląda jakoś bardziej leśnie, bardziej tajemniczo i kusząco
             niż wcześniej.
                Opieram się o tatę pogrążonego w rozmowie z Wową Cederbojmem i Antonem
             Cimermanem, którego jeden z ojców zaprosił do siebie na wieś na sobotę. Tata
             i Wowa przemawiają z zapałem do milczącego Antona Cimermana, jak gdyby
             obaj byli podekscytowanymi chłopcami próbującymi przeciągnąć kolegę z nie-
             przyjacielskiego obozu do swojej kompanii. Przysłuchuję się, jak z niepokojem
             mówią o mieszkającym w sąsiednich Niemczech strasznym złoczyńcy, który
             nazywa się Adolf Hintler, czy jakoś podobnie.
                Czekam, aż tata zrobi pauzę w swoim monologu, ten jednak zdaje się nie mieć
             końca i tracę cierpliwość. Zaplatam ręce wokół jego szyi i szepczę mu do ucha:
                – Tato, choć ze mną pospacerować trochę po lesie.
                Słysząc to, tata przerywa swoją przemowę i patrząc na mnie, mówi:
                – Przecież dopiero co tam byliśmy.
                – Chodź ze mną teraz, na parę minut – nalegam.
                – Ściemnia się już.
                – Chcę się dowiedzieć, co można zobaczyć w lesie, kiedy jest ciemno. – Tym
             razem udaje mi się wyjaśnić dokładnie, o co mi chodzi.
                Wowa dosłyszał moje nalegania i odzywa się do mnie:
                – Wiesz co, księżniczko? Ty jesteś najmądrzejsza z nas wszystkich. Popieram
             twoją propozycję. Wszyscy idziemy z tobą do lasu!
                Ani odrobinę nie przeszkadza mi, że Wowa nazywa mnie księżniczką. Kiedy
             on zwraca się do mnie w ten sposób, jego głos ma zupełnie inną intonację niż
             głos Wierki, głosy dzieci w szkole, które wołają na mnie „Księżniczka Co-Co”,
             czy nawet głos mamy, gdy nazywa mnie rozmarzoną księżniczką. Kiedy Wierka,
             inne dzieci i mama tak mnie nazywają, przejmuję się tym bardzo. Wiele zależy
             od tego, jak czyjś głos brzmi. Brzmienie głosu może napełnić serce słodyczą lub
             goryczą. Brzmienie i ton głosu są same w sobie mową, podobnie jak dotyk jest
             swego rodzaju językiem. W tej chwili na przykład Wowa chwyta mnie za rękę
             i jest to bardzo wesoły gest – chociaż akurat teraz, podczas spaceru z tatą,
             mogłabym się obyć bez jego towarzystwa.
                Wowa zrywa się na nogi, zwija swoje duże dłonie w tubę wokół ust i woła
             do gromady dzieci:                                                   277
   274   275   276   277   278   279   280   281   282   283   284