Page 278 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 278

podskakuje wokół nich. Ile dzieci, tyle trajkoczących, krzyczących, piszczących
           i śmiejących się ust. W ten sposób, w gromadzie dorosłych i ich pociech, prze-
           prowadzamy inspekcję darów natury, którymi Stefanów jest tak szczodrze obda-
           rzony. Zabiera nam to sporo czasu. Kiedy wracamy, matki podejmują spocone,
           zasapane ze zmęczenia i ferworu dzieci oraz ojców królewsko zastawionymi
           stołami.
             Na stole przygotowanym przez Binele stoją talerze z „przystawkami”: posie-
           kaną cebulą, śledziem, pomidorami, rzodkiewkami i szczypiorkiem.
             Potem przychodzi kolej na rosół z cieniutkimi, długimi kluskami, zagniecionymi
           i pięknie pokrojonymi przez Binele, a następnie na kurze udko lub skrzydełko.
           Na koniec pojawia się kompot jabłkowy z cynamonem, który wypełnia swym
           zapachem całą izbę.
             Matki moich i Wierki przyjaciółek przysyłają do naszej chaty jedno ze swoich
           dzieci z talerzem jeszcze ciepłych ciastek lub kawałkiem ciasta. Binele posyła
           mnie z jednym talerzykiem strudla do Balci Cederbojm, z drugim do towarzyszki
           Kac, a z trzecim do towarzyszki Hanki. Nie zapomina też o tym, jak powinna
           postępować dobra socjalistka i sama zanosi talerz ze swoimi wypiekami chło-
           pom, którzy mieszkają w sąsiednim pokoju. Dla mnie osobiście cała ta apoteoza
           słodyczy na koniec posiłku nie jest żadną atrakcją, jednak bardzo lubię zapach
           cynamonu.
             Na koniec przenosimy się na zewnątrz, by tam kontynuować zajadanie się
           słodkimi wypiekami. Wszyscy sąsiedzi też wychodzą z chat z kawałkami ciast
           w rękach i siadają wokół stołu z surowych desek, stojącym pod baldachimem
           gęstej korony starego drzewa. Rozmawia się z pełnymi ustami, co rusz wybu-
           chając tak gromkim śmiechem, że aż okruszki ciast wypryskują z ust. Słońce
           zaczyna zachodzić za pobliskim lasem i towarzysz Kac intonuje: Di zun wet
           aruntergejen hintern wald… Wet kumen di goldene pawe zu gejen…  Dorośli
                                                                    217
           siadają lub kładą się na rozpostartych pod starym drzewem kocach i nucą razem
           z nim melancholijną pieśń. Palą papierosy i uśmiechają się z rozmarzeniem –
           aż ktoś poruszy jakiś aktualny, gorący polityczny temat i zaczyna się rozmowa,
           która szybko przemienia się w burzliwą dyskusję. Dla podkreślenia swoich racji
           mężczyźni wymachują przed twarzami oponentów zwiniętymi w rulony sobotni-
           mi wydaniami „Folkscajtung”, które przywieźli z miasta i noszą ciągle ze sobą
           w tylnych kieszeniach spodni.
             Chmary półnagich dzieci z łuszczącymi się nosami – które matki posmarowały
           masłem, żeby złagodzić pieczenie skóry – biegają wokół koców i czynią gwar
           niczym rój pszczół. Oczy błyszczą się im, usta kipią krzykiem i śmiechem. Grają



           217   (jid.) Słońce zajdzie ponad lasem… Wtedy przybędzie złoty paw… – tekst, którego autorem był
             Mojsze Lejb Halpern (1886-1932) – poeta żydowski, tworzący w języku jidysz, od 1908 r. miesz-
    276      kający w USA. Jego poemat Di goldene pawe (Złoty paw) ukazał się w 1924 r.
   273   274   275   276   277   278   279   280   281   282   283