Page 275 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 275
pól upstrzone są pokrytymi mchem chatkami. Na zielonych łąkach pasą się
żywe krowy, całymi stadami, konie, cielaki i źrebaki! Chłopki siedzą w bruzdach
i kopią lub pielą. Z werand machają bose dzieci do nas, którzy przejeżdżamy na
wozie. Het daleko, na skraju widnokręgu, pokazuje się pociąg; sunie naprzód
majestatycznie, sapiąc i gwiżdżąc, i zostawia za sobą węża z dymu. Później widać,
jak dwie szerokie wstęgi ponurych cieni obrębiają jak tasiemki drogę w oddali.
Pomału zamieniają się w las pełen szeleszczących liści, gdzie niewidoczne ptaki
ćwierkaniem przekazują sobie nawzajem wiadomości.
Za lasem liściastym wijąca się jak wąż droga wchodzi w las iglasty z drzewa-
mi o grubych pniach. Dumny, poważny las, pełen ciemnozielonych igieł. Ściółka
z wyschniętych brązowych igieł przykrywa korzenie jak pierzyna. A szyszki! Szyszki
leżą wkoło wszędzie, rozrzucone jak klejnoty niedbale przyszyte do brązowo-zie-
lonej pierzyny. Im głębiej droga meandruje w las, tym wyraźniej czujemy perfumy
żywicy i wstrzymujemy oddech z powodu tajemnic, które unoszą się w powietrzu.
Słońce odbija się w koronach drzew, a my, jadący na wozie, pokryci zostajemy
ciepłym cieniem, który sprawuje pieczę nad ciszą lasu. Od razu po wyjeździe
na otwartą przestrzeń całe to ogromne słońce bije z taką mocą, że oślepia nas
swoim blaskiem. Jakaż różnica między tym nieskazitelnym słońcem z czystego
złota a tym zamglonym, brudnym, małym słońcem, jakie zna się z miasta!
Nie przestaję jeść. Pochłaniam jedną kanapkę za drugą. Oj, ten smak kanapek!
Symfonia smaków! Jest mi gorąco. Moje serce jest jeszcze bardziej gorące. Tyle
jest światła do wchłonięcia w siebie! Muszę podnieść się i przytrzymać trzęsącej
się deski od drabiniastego wozu, żeby niczego nie przegapić z tego wszystkiego,
co się wokół mnie dzieje.
I wtem słyszę, jak mama powiada:
– Jest strasznie gorąco. Dzieci, zdejmujcie sukienki!
Tak, to ona mówi: „Zdejmujcie sukienki”. Tego polecenia nie musi powtarzać.
Siedzimy na wozie w samych podkoszulkach, pozwalając słońcu i wiatrowi, przy-
prawionemu zapachami ziemi, objąć ciało ciepłymi ramionami. Wolność! Czuję,
jakby każda komórka mojej skóry i każdy zakamarek mojej duszy otwierały się
w szerokim uśmiechu. Taka radość! Takie oczekiwanie! Taki przypływ różno-
rodnych uwolnionych pasji! Wpadam na mamę, która siedzi obok z Nońkiem
na kolanach, łapię ją za szyję i przyciskam mocno do mojego gołego brzucha.
– Mamo, jak ja cię kocham!
Soczystymi ustami mama całuje mnie prosto w pępek.
– Uważaj, Miriamko – zwraca się do mnie czule. – Jeszcze mnie udusisz.
Spójrz, jak Noniek się śmieje. Obejmij go, ale nie ściskaj go tak mocno.
Wierkę, która siedzi zaraz koło mamy i Nońka, również atakuje ta epidemia
całowania się i ona też obejmuje za szyję mamę, Nońka, a także mnie.
Twarz mamy wygląda całkiem inaczej. Z minuty na minutę staje się wesel-
sza, bardziej roześmiana i piękniejsza. Jest w tym samym wieku co my, dzieci.
Wpadłszy w jeszcze większą ekstazę, zaczyna śpiewać piosenkę, której uczyło się 273