Page 274 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 274

się często, gdy się do mnie mówi. Szkoła jest tak samo interesująca jak zawsze,
           lecz jest także torturą. Kiedy słońce pierwszymi wiosennymi promieniami zaczyna
           uśmiechać się do mnie przez okno w klasie i pierwszy rok szkolny zbliża się do
           końca – żegnam się z ambitnymi planami, by zostać tak samo dobrą uczennicą,
           jaką była Wierka w moim wieku, nie mówiąc już o staniu się największą osobo-
           wością na świecie.

                                           *

             Los zsyła mi pociechę, jak robi to często w dzieciństwie, po tym, jak daje nam
           gorzką pigułkę do przełknięcia. Stało się tak, że tego lata, kiedy przechodzę do
           drugiej klasy, dane mi jest odkryć, co to jest wieś, las, pole. Binele, Balcia Ceder-
           bojm i cała paczka przyjaciół postanowili zaoszczędzić czy pożyczyć pieniądze,
           i wyjechać do wsi Stefanów, wynająć kwatery u chłopów i tym sposobem uciec
           na letnie miesiące od smrodu, kurzu i upału Bałut.
             Pewnego pięknego poranka chłop długim drabiniastym wozem zajeżdża na
           nasze podwórze przy ulicy Nowomiejskiej. Jankew i towarzysz Kac, nowy pełno-
           krwisty bundysta, załadowują trochę rzeczy dla dwóch rodzin na lato. Sadzają
           nas, dzieci, na tłumokach z pościelą, matki siadają obok – i następuje poże-
           gnanie z ojcami i z ciocią Rachelą, która wypowiada zaklęcie, żeby odżegnać
           ejnhore 215 . Chłop śwista batem w powietrzu, ściąga lejce. Kiedy zamglone słońce,
           wysoko ponad głowami, zbliża się do zenitu, dwie matki z szóstką dzieci wyru-
           szają przez całą długość zadymionego, zakurzonego miasta – które dostarcza
           koszul, sukienek, pończoch i obrusów dla całej Polski – i wyjeżdżają na otwartą
           szosę, gdzie to samo słońce, które wygląda jakby zupełnie inaczej, oblewa je
           kaskadami płynnego złota.
             Co to była za jazda! Jak tylko wyjechało się z miasta, matki przemieniły się
           w prawdziwe anielice, pełne dobroduszności i dobroci. Zostawiwszy miejskie troski
           za sobą, są nie mniej rozweselone i pełne napięcia niż my, dzieci, pełne oczeki-
           wania na dni, którym jedziemy naprzeciw. Energicznie rozwiązują torby z jedze-
           niem, które zabrało się na drogę, i zaczynają rozdzielać, na prawo i lewo, kanapki
           z kiełbasą, serem, jajkiem na twardo, nie zapominając przy tym poczęstować
           furmana. Spoceni i zaaferowani zapychamy sobie, my, dzieci, buzie kanapkami;
           przeżuwamy, połykamy i oszołomieni radością, paplemy i śmiejemy się z pełnymi
           ustami. Wlewamy w siebie butelki domowego wyrobu lemoniady, ile się w brzuchu
           zmieści, i nie wiemy, co ze sobą począć z podekscytowania.
             Oczy mam szeroko otwarte, żeby jak najwięcej wchłonąć w siebie tego
           wszystkiego, co rozpościera się po obu stronach wozu. Łany zbóż i kwitnących
           kartofli sięgają aż po widnokrąg, gdzie ziemia spotyka się z niebem. Spłachetki


    272    215   Ejnhore (hebr./jid.) – złe oko.
   269   270   271   272   273   274   275   276   277   278   279