Page 273 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 273

na przykład. I zawsze jest w najbardziej pasjonującym momencie. Jeśli jej prze-
             rwę, wychodzi z siebie i wścieka się:
                – Nie przeszkadzaj mi! Jestem w trakcie!
                – W trakcie czego? Powiedz mi, ja też chcę wiedzieć – napraszam się, bliska
             łez, i wdrapuję się uparcie na nią.
                – Daj mi żyć, ty ruda kotko o zielonych kocich oczach. – Wierka, wściekła,
             odsuwa mnie od siebie.
                – Ja nie chcę, ty gruby niedźwiedziu o niedźwiedzich oczach! – Popycham
             ją znowu.
                Nasza kłótnia budzi Nońka i on też podnosi gwałt. Wierka zbiera się w sobie
             i wskazuje na wózek:
                – No, czemu go nie pobujasz? Przecież lubisz bujać Nońka!
                Siada z powrotem na ziemi, opiera się o pompę, zatyka uszy palcami – prócz
             wrzasków Nońka jest także rwetes podnoszony przez sąsiadów i dzieci, których
             pełno zrobiło się na podwórzu – i, pochylona nad książką na kolanach, czyta
             dalej. W tym momencie nikt nie jest dla Wierki ważniejszy od dzieci kapitana
             Granta. Nic by ją nie obeszło, gdybym teraz bujała wózek, ile dusza zapragnie.
             Lecz akurat w tym momencie pragnie moje serce wiedzieć, co takiego jest w tej
             grubej książce na kolanach Wierki – co powoduje, że zapomniała, iż ma rodzoną
             nieszczęsną siostrę i krzyczącego brata na świecie.

                A jednak – nie zawsze chce mi się bujać Nońka lub być z Wierką. Lubię zakradać
             się na strych na czwartym piętrze, gdzie mama i inne sąsiadki rozwieszają bieliznę
             do schnięcia. Hopsam tam dookoła i wywijam w kółko wśród wilgotnych przeście-
             radeł, powłoczek, gatek, koszul, halek i wszelkiego rodzaju innych sztuk bielizny.
                Rozwieszona bielizna jest czymś w rodzaju fantastycznej dekoracji w czystej
             bieli, która pachnie krochmalem i tylko gdzieniegdzie upstrzona jest kolorowymi
             plamami bluzek, sukienek i ubranek dziecięcych – dekoracji, która pomaga mi
             wyhopsać z siebie ten dokuczliwy ból w sercu i tanecznym krokiem wejść do mojej
             własnej opowieści o dziecku kapitana Granta, zaginionym na morzu, wśród prze-
             ścieradlanych białych fal; o dziecku, które płynie samiuteńkie i wypatruje, żeby jej
             dobry tata, pan kapitan, wziął ją na pokład. Żeby objął ją ciepłymi ramionami i do-
             płynął z nią do brzegu Nibylandii, gdzie Doktor Bum-Bum uleczy jej ranę na duszy.
                Nawet w szkole, gdzie łatwo być radosnym, bywam czasami ponura bez
             przyczyny, nawet nie smutna, lecz markotna – marzycielska. Czasem moja wy-
             obraźnia unosi mnie na fali przez okno w klasie het, het daleko. Nauczycielka
             pyta o coś i wywołuje mnie po imieniu. Nagle uprzytomniam sobie, gdzie jestem.
             Skaczę na równe nogi i wykrzykuję:
                – Co? Co?
                – Siedzisz jak śpiąca królewna – stwierdza, uśmiechając się, nauczycielka.
                I tak dzieci obdarzają mnie przezwiskiem „Księżniczka Co-Co”. Śmieją się ze
             mnie, a ja przestaję czuć się komfortowo z nimi. Robię się wstydliwa i czerwienię   271
   268   269   270   271   272   273   274   275   276   277   278