Page 257 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 257
Pokazuje się mama. Razem z żoną stróża i jego synem zaczyna przenosić
rzeczy, które wyrzuciła przez okno. Słychać bicie na alarm. Czerwone wozy straży
ogniowej nadjeżdżają z głośnym turkotem kół o bruk. Wjeżdżają na nasze podwó-
rze naprzeciwko. Lecz więcej nie widzę nic, obłok dymu tak szczelnie przesłania
przeciwległą bramę. Wiatr wywiewa go stamtąd, jakby to nie był dym, tylko wielki
motek czarnej włóczki.
Mamy nie widzę. Może tym razem zniknęła, żeby już nigdy nie wrócić? Dźwięk
szyb, które rozbijają się na bruku, napełnia moje uszy, zostawiając pogłos jakby
miliona dzwoniących zębów. Trudno jest oddychać nawet w tej bramie, gdzie
siedzę z Nońkiem. W powietrzu żeglują czarne płatki sadzy. Czarny śnieg pomie-
szany ze śniegiem białym padają z nieba. Cały świat spowija białe prześcieradło
i czarne prześcieradło, oddzielone ode mnie czarną zasłoną, przez którą mogę,
jak przez mgłę, widzieć strażaków w wielkich hełmach biegających tam i z po-
wrotem. Ciągną ze sobą szlauch, który jak wąż wije się po szaro-białej brei na
ziemi. Strażacy wykrzykują do siebie rozkazy i przeklinają po polsku.
Mama wynurza się z kłębów dymu. Wciąga uratowane rzeczy głębiej do bramy.
Następnie przeprowadza też mnie i Nońka i sadza nas tam na górze pościeli.
Tutaj trochę lżej oddychać. Poczułam się bezpieczna, mimo że widok mamy jest
przerażający. Twarz jej, włosy, sukienka i chusta są w tym samym kolorze sadzy.
Wygląda jak diablica. Pada na pościel koło nas i bierze Nońka na podołek. Niby
czarnym skrzydłem obejmuje nas brudną od sadzy chustą i nie przestając nas
całować brudnymi od sadzy ustami, przyciska nas do piersi.
– Do diabła z całą resztą – bąka do siebie i kołysze się z nami w przód i w tył.
– Do diabła z całą resztą, póki mam dzieci. – I szepcze, wzdychając ciężko: –
Jankewie, Kubusiu, pomóż!
– Mamo – wydobywam z siebie jęk – ząb mi dzwoni o ząb. I… zmoczyłam
majtki. – Zanurzam głowę w mamy piersiach jak w poduszce i spod skraju
maminej chusty spoglądam zamglonym od łez wzrokiem w górę na jej twarz. –
Mamo – powtarzam, a zęby mi dzwonią – serce… serce podeszło mi do gardła.
Spojrzenia oczu moich i mojej mamy krzyżują się jakby w salucie – przykute
do siebie przeczuciem czy przedwiedzą? Przez okamgnienie nie istnieje nic poza
tą oto iskrą porozumienia między nami. Tworzy ona pomost między dwiema
autentycznymi falami uczuć, które powodują, żeśmy obie ujrzały coś, czego nie
da się ujrzeć. To cudownie mieć mamę. Lecz to straszne kochać ją, wiedząc,
że się ją straci.
Mama odwraca wzrok ode mnie i wpatruje się w dal. Jej twarz nadal jest ma-
ską przerażenia, pełną strachu, który zagnieździł się w jej krwi – strachu przed
ogniem. Nieustannie powtarza imię Jankewa, tak jakby wyciągała – poprzez
wszystkie pożary, które znaczą drogę jej życia, aż do końcowego ostatecznego
pożaru – do niego ręce i wołała: „Jankewie, Kubusiu, pomóż!”.