Page 209 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 209

przez większość dzieci. Głosują i postanawiają odesłać mnie z sali na dziesięć minut.
             Nauczycielka ma prawo skorzystać ze swojego weta i odwołać wyrok, lecz powstrzy-
             muje się od tego. Prawdopodobnie jest zmęczona kłopotami, jakie jej sprawiam. Wie
             bardzo dobrze, że z przedszkola więcej nie ucieknę, i wyrzuca mnie z sali.
                Gdy tylko wychodzę na podwórze, biegnę do gołębnika – i oddech zamiera mi
             w krtani. Moim oczom ukazuje się scena, jakiej nigdy bym sobie nie wyobrażała,
             że mi się ukaże. Dwa białe gołębie siedzą w gołębniku, na wąskiej drewnianej
             bujawce, i przytulone jeden do drugiego, huśtają się pomału tam i z powrotem.
             Otwarte drzwiczki gołębnika kołyszą się lekko na wietrze, jakby zapraszały je
             do wyfrunięcia – a one udają, że tego nie widzą.
                Coś ścisnęło mnie za serce. Jakie rozczarowanie! Jaki żal! Mocno zdener-
             wowana zagryzam wargi, zakasuję rękawy i zaczynam mazać okna przedszkola
             błotem. Serce wzbiera mi tęsknotą za dobrym Doktorem Bum-Bumem z wiecznie
             szczęśliwej Nibylandii, o którym tata opowiada często Wierce i mnie wspaniałe
             historie. Życzę sobie, żeby Doktor Bum-Bum uwolnił gołębie z ich niechęci do
             bycia wolnymi, i żeby przy okazji mnie uczynił o dwa lata starszą, żebym mogła
             zacząć chodzić do „właściwej” szkoły.

                Na przedstawieniu dziecięcym, które nauczycielka Mania przygotowuje na
             koniec roku szkolnego, mają dzieci odśpiewać i odtańczyć piosenkę, która też
             ma związek z kwestią fruwania. Tylko że tym razem dotyczy to motyla – a mnie
             bardzo zależy na tym, żeby dostać tę rolę. Bo to nie jest byle co dla znudzonego
             motyla, który tak sobie lata bez celu. To jest motyl z raną w malutkim swoim
             serduszku. Zaraz umrze śmiercią, która nie ma nic wspólnego z Babele-Berem.
             Jest to przepiękna śmierć.
                Z łatwością przychodzi mi przekonanie nauczycielki Mani podczas prób, że
             tylko ja, a nie kto inny, powinien zostać wybrany do tej oto roli; że to jest moja
             rola, bo tylko ja rozumiem, co to znaczy nosić ranę w sercu i jak to boli. Fakt, że
             udaje mi się ostatecznie wyjednać u nauczycielki granie tej roli, jest dowodem
             na jej mądrość. Tym dyplomatycznym manewrem znajduje ona sposób, jak
             wypracować pokojowe porozumienie między nami.
                Zaczynam przygotowywać się do tego smutnego tańca, gdy tymczasem
             wszystkie dzieci towarzyszą mi – część grając melodię piosenki w orkiestrze,
             inne śpiewając jej słowa w chórze drżącymi głosami. Melancholijnie kołyszą się
             wokół mnie w wielkim kole, a ja swoimi ruchami wyrażam słowa utworu:

                Ch’hob gezen a flaterl flatern fun bojm cu bojm,
                di fligelech cewundikt, flit es… flit es kojm .
                                                   170


             170   (jid.) Widziałam, jak motyl z drzewa na drzewo frunie, / Skrzydełka ma złamane, ledwo lecieć
                umie. – piosenka dziecięca.                                       207
   204   205   206   207   208   209   210   211   212   213   214