Page 163 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 163

W ogóle jej nie słucham. Buzia jest moja i czy mam ją otworzyć, by połknąć
             jedzenie, nikt nie będzie mi rozkazywał. To wyłącznie moje prawo i mój przywilej.
             Moja dziecięca godność nie może znieść bezczelności mamy. I tak walczę z moim
             potężnym wrogiem wszelkimi środkami, które mam do dyspozycji.
                Drugą przyczyną moich wojen z mamą jest konieczność noszenia wełnianej
             bielizny zimą oraz czystych ubrań na co dzień przez cały rok. Wełniana bielizna
             to prawdziwe utrapienie. Wełna drapie skórę i powoduje, że człowiek się czuje,
             jakby nosił na ciele pancerz ze szpilek, które kłują i uwierają, jakby robaki ła-
             ziły po ciele. Nie można się swobodnie poruszać i odczuwać ciałem świeżego
             powietrza. A do tego te problemy z czystymi ubraniami! Konieczność nieustan-
             nego uważania i pilnowania się, aby ich nie pobrudzić, bo mama nie ma czasu
             ich codziennie prać, gdyż „haruje i zamęcza się” w fabryce dla dobra córek
             – to też jakaś plaga, która pozbawia małą dziewczynkę ostatniej przyjemności
             w życiu.
                Tak w ogóle instynktownie nie potrafię wybaczyć jej tego, że wmówiła sobie,
             iż będzie miała ze mną lekkie życie. Dlaczego to robi? Czy nie jestem dzieckiem
             w pełni praw, nie mniej ważnym niż Wierka? Dlaczego nie mam prawa dać jej
             odczuć, że jest moją mamą? W efekcie zaczynam wykorzystywać jej zasadę
             niepodnoszenia ręki na dzieci – dla własnych interesów. Wodzę ją za nos. A jeśli
             się przed tym broni, to mam swoje sposoby, aby jednak mi się udało.
                Jednym z takich wypróbowanych sposobów jest zwracanie wszystkiego, co
             wpakowała we mnie siłą. Drugim – krztuszenie się. To znaczy tak bardzo za-
             czynam krzyczeć, że aż na złość jej tracę oddech, po czym naprawdę nie mogę
             go złapać. Robię się czerwona i sina na twarzy, pieję jak kogut, tupię nogami
             i macham rękami.
                Wówczas, z przerażenia wychodząc z siebie, Binele bierze mnie w ramiona,
             stawia na stole i, sama ledwie dysząc, prosi: „Miriamko, Miriameczko…”. Dmucha
             mi w usta, abym złapała oddech – co mi się w końcu udaje, a potem kończę
             dzieło po swojej myśli.
                Tak się dzieje do momentu, kiedy pewnego razu podczas takiej sceny Binele
             sama niemal mdleje, a wówczas – w zgodzie ze swoim charakterem, który nieraz
             ją samą zaskakuje – wymierza mi taką porcję klapsów w pupę, że aż stają się
             one częścią moich pierwszych wrażeń z dzieciństwa, zapisując się w pamięci
             na zawsze. Jej twarz zalewa się łzami, głos staje się ochrypły, zduszony, a ona
             wymierza mi klapsy raz za razem, sapiąc z wściekłością kogoś, kto popełnia
             grzech i o tym wie.
                Binele kończy tę scenę, powtarzając finalne pytanie, które jej własny ojciec,
             Josel Obed, zadawał, wymierzając jej klapsy: „Jeszcze chcesz? Jeszcze, smar-
             kaczu jeden?”.
                To bicie jest szokiem, który wstrząsa mną do głębi. Nigdy w moim krótkim
             życiu nie spodziewałam się, że coś takiego się przydarzy – że moja własna
             matka, która chce mi przychylić nieba, sprawi mi ból, i to taki, który obejmie nie   161
   158   159   160   161   162   163   164   165   166   167   168