Page 114 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb - Listy do Abraszy.
P. 114

jak kamień brzuch, wydęty bólem. Fabryka rozbrzmiewa echem jej krzyków.
           W głowie szumi jak w fabryce.
             – Jankewie! Jankewie! Poślijcie po Jankewa! – prosi lampy elektryczne, które
           patrzą na nią z sufitu.
             Jej serce rwie się do niego, pragnie, aby ukołysał ją w ramionach, trzy-
           mał jej spoconą głowę, która chce pęknąć, wspierał ją ważnymi, kojącymi
           słowami miłości, które działają na nią z taką mocą. Jednak nie, raczej chciałaby
           zaprotestować przeciw cierpieniom – przeciw niemu, wyładować swój gniew
           na nim, sprawcy tego cierpienia, a tymczasem nawet go tu nie ma, zostawił
           ją samą jedną na zatracenie… Ją, Binele, która dopiero zaczyna swoje życie,
           jest taka młoda i spragniona wszelkich smaków radości. Tak, kobiety mają
           tępe, nieduże mózgi, krótką pamięć, zupełnie jak koty. Tak szybko zapominają
           o bólach porodów i ponownie przechodzą przez te męczarnie – raz za razem,
           nie ostrzegając innych nieświadomych niczego kobiet, co je czeka. Jednak
           ona, Binele, postąpi inaczej! Jeśli jej się poszczęści i przeżyje ten dopust boży,
           zapamięta wszystko bardzo dobrze! Już nigdy w życiu nie zgodzi się na coś
           takiego! Nigdy! Nigdy!
             Leży na skórzanej sofie, posłanej metrami sukna. W głowę ciśnie ją bela
           dopiero co utkanego materiału. Pan Moszkowicz, młody właściciel fabryki, oso-
           biście trzyma ją za rękę i przemawia uspokajająco. Jest zbyt skupiona na sobie,
           aby przejmować się swoją godnością.
             – Nic się nie martw. Wszystko będzie dobrze – mówi do niej. – Posłałem już
           po położną.
              Mówi coś jeszcze, ale ona już go nie słucha, ogłuszona przez wielkie kleszcze,
           które zaciskają się na jej brzuchu. Za każdym razem, kiedy biorą ją w swoje
           uściski z taką siłą, że traci dech, ściska dłoń pana Moszkowicza.
             – Poślijcie po Jankewa! Ratunku, poślijcie po Jankewa! – krzyczy.
             Pan Moszkowicz znika. Teraz dwie kobiety trzymają ją za ręce. Inne snują się
           po pokoju. Widzi tylko ich białe czepki. Unoszą się dookoła niej jak stado białych
           bocianów w rodzinnym sztetlu. Oj, jakich to pięknych opowieści o bocianach,
           które przynoszą dzieci na ten świat, nasłuchała się jako mała dziewczynka!
             Kobiety chodzą w tę i z powrotem, przynosząc miski i garnki z wrzątkiem.
           Para unosi się w powietrzu i liże mróz na szybach. Binele widzi to wszystko jakby
           z oddali, a jednak bardzo dobrze wie, że przez cierpienia, których doświadcza,
           na zawsze zapamięta wszystko, co się z nią teraz dzieje. Traci świadomość od
           skurczu, który nie chce przeminąć.
             – Jankewie, Jankewusiu, pomocy! – dławi się własnym głosem.
             – Oddychaj i przyj! – słyszy polecenie wydane przez kobiecy głos.
             Czyjeś ciężkie dłonie naciskają jej brzuch, dając do zrozumienia, że nie ma już
           odwrotu, że jedyne wyjście to wypchnąć z siebie ten drogi skarb, to, co wniknęło
           w samo centrum jej bytu – nabrać powietrza i przeć! „Wyjdź już, ty diable, chodź,
    112    aniołku! Szybciej! Szybciej!” – prosi i modli się przez zaciśnięte zęby i policzki
   109   110   111   112   113   114   115   116   117   118   119