Page 35 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 35
W końcu opłaciło się posiadanie starszych sióstr – mogłem cieszyć się
grą ze starszymi, lepszymi od siebie graczami, a poza tym fajnie było
wykorzystywać swoją pozycję.
Był jeden szczególny chłopak, który naprawdę uwielbiał grać w piłkę.
Kiedy pojawiał się podczas meczu, zawsze usiłował nam sprzedać swoje
bułeczki z jagodami, które przynosił na wielkiej metalowej tacy trzyma-
nej na głowie. Z tacą pełną bułeczek na głowie wbiegał na boisko i biegał
za piłką. Niesamowite, że nigdy nie stracił równowagi i nie upuścił ani
jednej jagodzianki!
Nasza willa była bardzo duża; na dwóch piętrach znajdowało się sześć
czy osiem mieszkań z osobnym wejściem, własną werandą i kuchnią.
Tata wynajmował trzy lub cztery z nich różnym rodzinom, zaś resztę
zapełniali nasi krewni. Nie było tam oczywiście nowoczesnych udogod-
nień, lecz źródlana woda, którą pompowaliśmy ze studni obok domu,
była kryształowo czysta i słodka. W każdym pokoju była lampa naftowa,
ale nie mieliśmy toalety – była tylko wygódka, położona na uboczu,
prawie sto metrów od domu. Nie stanowiło to żadnego problemu, kiedy
była ładna pogoda, jednak kiedy padało, a szczególnie podczas burzy,
konieczność wyjścia była kłopotliwa i mało zabawna, szczególnie dla
dziewcząt i kobiet!
Naprzeciwko wygódki znajdowała się chatka, w której mieszkał dzier-
żawca, zajmujący się posiadłością przez cały rok. Prowadzony przez niego
ogród warzywny sprawiał wielką radość mojemu ojcu; kiedy przyjeżdżał
do Podębia na weekendy, uwielbiał własnoręcznie zbierać kukurydzę,
rzodkiewki, ogórki i buraki. Dzierżawca uprawiał na polach ziemniaki,
kukurydzę i pszenicę, które później sprzedawał.
Główna droga dojazdowa do willi była szeroka i piaszczysta. Na jej
drugim końcu znajdował się piękny sosnowy las, który nadal pamiętam
i wciąż za nim tęsknię. Po ciepłym letnim deszczu, kiedy wiatr przynosił
do willi zapach sosen, cała nasza grupa zapuszczała się daleko w las
w poszukiwaniu grzybów. Kosze z naszymi zbiorami musiały przejść
przez surową kontrolę Mamy, a co ważniejsze, naszego dzierżawcy, aby
nikt nie zjadł trującego grzyba.
Kiedy willę zaczynał wypełniać słodki zapach pieczonych ciasteczek,
wiedzieliśmy, że nadchodzi weekend. Zapach cynamonu i wanilii obwiesz-
czał przyjazd Taty z miasta. Tęskniliśmy za nim, to oczywiste, lecz mieli-
śmy także o wiele niższe motywy, aby wyczekiwać go z niecierpliwością.
35