Page 20 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 20
padkowy, ponieważ po drugiej stronie ulicy, pod numerem 35/37, mieściła
się fabryka włókiennicza, której właścicielem, od kiedy sięgam pamięcią,
był mój ojciec. Produkowano tam wszelkiego rodzaju tkaniny i dzianiny.
Posesja pod numerem 35/37 miała dwa osobne wejścia: jedno prowadziło
do fabryki, drugie zaś na podwórze, gdzie znajdował się osobny budynek.
Można powiedzieć, że byliśmy rodziną konserwatywną i zamożną, zaś
moje życie koncentrowało się wokół najbliższych, dalszych krewnych
i kolegów ze szkoły.
Fabryka stanowiła ważny element mojego życia w okresie dorastania.
Razem z kolegami spędzaliśmy tam wiele godzin w tygodniu, grając
w piłkę nożną albo bawiąc się w chowanego i inne gry na podwórzu. Nie
różniliśmy się od innych dzieci w naszym wieku i co jakiś czas – właści-
wie dość często – udawało nam się wybić jedno czy dwa okna.
Nigdy nie był to problem. Nasze sportowe wybryki szybko tuszował
Kazimierz, polski kierownik fabryki. Zbliżał się do czterdziestki, był
jasnowłosy, wysoki i dobrze zbudowany. Często litował się nad nami
i naprawiał szkody, zanim ojciec zdążył je zauważyć. Nauczył mnie rów-
nież jeździć na mniejszych zwierzętach. Hodował świnię w niewielkiej
zagrodzie na podwórzu i czasem wyprowadzał ją na zewnątrz, żebym
mógł pojeździć na niej jak na koniu, czy raczej na kucyku. Kazimierz
nadał świni imię Hitler, co wówczas nic mi nie mówiło, lecz teraz, patrząc
wstecz, wydaje mi się osobliwym aktem odwagi.
Kiedy nauczyłem się panować nad świnią, Kazimierz zabierał mnie na
przedmieścia, aby nauczyć mnie jeździć na rowerze. W owym czasie nie
wiedziałem jeszcze, że Kazimierz był moim ochroniarzem, wyznaczonym
przez ojca (którego czule nazywałem Tatusiem), aby bronił mnie przed anty-
semickimi atakami. To doświadczenie miało mnie spotkać dopiero później.
Fabryka ojca fascynowała mnie, ponieważ stale była w ruchu. Obser-
wowałem, jak pojedyncze nitki w tajemniczy sposób łączą się, tworząc
piękne materiały. Części niektórych maszyn wirowały, a w innych poru-
szały się tam i z powrotem. Nigdy nie poznałem ich nazw, ale nauczyłem
się rozpoznawać, do czego służą. Niektóre urządzenia miały setki małych
igiełek, a kiedy złamała się choćby jedna z nich albo kiedy przerwała się
nitka, całość natychmiast się zatrzymywała. Wówczas od razu pojawiali
się mechanicy, zwani majstrami, i naprawiali maszynę.
W swoich wędrówkach po fabryce najbardziej lubiłem, kiedy pozwa-
lano mi włączyć jakąś maszynę. Proces ten był skomplikowany, dlatego
20