Page 149 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 149

w tej sytuacji trzeba było odrobić lekcję żydowskiej geografii, zapytałem
            ją więc, czy kiedykolwiek słyszała o Yiddelu Borensteinie. Okazało się, że
            znała go bardzo, bardzo dobrze. Był jej ojcem! Przypomniałem sobie, że
            ostatni raz widziałem ją, kiedy była małą dziewczynką. Świat jest taki mały
            – po tylu latach przypadkowo spotkałem córkę ludzi, których tak bardzo
            kochałem i szanowałem! Miałem okazję sprawić jej naches (pociechę),
            opisując cudowne rzeczy, które zrobili dla nas jej rodzice.
               Będąc w Nowym Jorku, szukaliśmy także krewnych naszego kolegi Jacka.
            Nie mógł on przyjechać do Stanów jako sierota, ponieważ miał szczęście
            odnaleźć w Polsce matkę. Miał jednak mglistą świadomość, że jacyś jego
            krewni tam mieszkają, prawdopodobnie w Nowym Jorku. Miał rację. Rze-
            czywiście, udało nam się odnaleźć kilkoro z nich i przekazać im kontakt do
            Jacka, aby mogli wysłać oficjalne zaproszenia dla niego i jego matki.
               Nowy Jork był ogromny, wspaniały i przytłaczający, tętniący życiem.
            Było to miasto kontrastów, drapaczy chmur i czynszowych kamienic,
            bogactwa i biedy. Zaznajomiwszy się jakoś z siecią autobusów i metra,
            wykorzystywaliśmy każdą okazję na zwiedzanie, szczególnie Manhattanu.
            Naszymi ulubionymi miejscami były Times Square i Wall Street. Te dwie
            części Manhattanu wywarły na nas największe wrażenie z dwóch zupełnie
            różnych powodów. Okolica Wall Street składała się z wąskich ulic i wysokich
            budynków; wydawało się, że słońce nigdy tam nie dociera. Po godzinie
            siedemnastej ta część miasta kompletnie pustoszała, choć w ciągu dnia
            na chodnikach tłoczyły się tysiące ludzi.
               W przeciwieństwie do Wall Street, Times Square tętnił życiem przez całą
            dobę. Trudno było uchwycić tam różnicę pomiędzy dniem a nocą: jasno
            świecące neony sprawiały, że nie zauważało się ciemności. Fascynujące
            było oglądanie migających reklam i legendarnego dymu wydobywającego
            się z ust mężczyzny palącego papierosa marki Camel. Kiedy zostawialiśmy
            za sobą jaskrawe światła, wracaliśmy do spokojnej okolicy Caldwell Avenue.
            Manhattan był wspaniały; Bronks był zwyczajny.
               W międzyczasie trwały rozmowy pomiędzy sierotami a pracownikami
            socjalnymi. Powoli, lecz nieubłaganie projekt rozmieszczenia nas w różnych
            miastach Ameryki zaczynał nabierać kształtów. Leon i ja mieliśmy tylko
            jeden warunek: chcieliśmy pozostać razem. Zazwyczaj agencje umieszczały
            w jednej rodzinie tylko jedno dziecko, dlatego nasz przypadek wymagał od
            urzędników dodatkowych wysiłków, aby znaleźć rodzinę gotową przyjąć
            nas dwóch.


                                                                         149
   144   145   146   147   148   149   150   151   152   153   154